Waćpan, co jest sobą zaćpan czyli badylarze III RP

Tekst opublikowany 14.03.2015 w „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej”, wywołał dyskusję o osiedlach grodzonych i polskiej klasie średniej.

 

Przegrodzona Ulica

 

Na kapustowisku pod miastem rośnie klasa średnia. Głodna sukcesów, nienasycona i pazerna. To ona buduje nową Polskę. Ale coś z nią jest nie tak: odgrodziła się od reszty w zamkniętym osiedlu.

Kwietniki są betonowe, w kształcie prostokątów. Stoją na środku ulicy. Ci, którzy je ustawili, uważają, że ulica należy wyłącznie do tych, którzy mają przy niej domy, i… sąsiedzi nie powinni po niej jeździć. Ci z domów za kwietnikami niech jeżdżą naokoło. Większości mieszkańców to się podoba.

To ulica na nowym osiedlu Wilanów-Zawady. Mieszkają tam prawnicy, lekarze, aktorzy, dziennikarze, prezesi spółek giełdowych… Zdjęcie przegrodzonej ulicy znalazło się na Facebooku i warszawskich portalach internetowych. Wywołało lawinę komentarzy:

Anonimowy: „Kargul z Pawlakiem się kłania, słoma z butów”.

Umcyk: „Dorwało się chamstwo do kasiory i pomyślało, że mu wszystko wolno”.

Janina P.: „Podobno mają dołożyć drut kolczasty i strzelać ze śrutu, jak kto do nich wlezie na miedzę”.

Głos zabrali też mieszkańcy Zawad.

dzik: „Mentalność PRL-u, mieszkanie w blokach uczyniło z was owce, które myślą, że wszystko jest wspólne. Grunt jest mieszkańców. Jak będą chcieli zrobić sobie basen, to mogą sobie go tam postawić, bo to ICH”.

gość: „Słoje, won!!!!”.

A mury nie runą!

Zawady to dawna wieś między pałacem królewskim w Wilanowie i Wisłą, w 1951 roku włączona do Warszawy. W PRL była rajem dla ogrodników nazywanych badylarzami. Uprawiali tu kapustę i stawiali szklarnie. W III Rzeczypospolitej przestało się to opłacać, więc sprzedali ziemię deweloperom, a ci zbudowali osiedle domów jednorodzinnych i apartamentowców. Wprowadziła się do nich nowa klasa średnia – wykształceni, ciężko pracujący i ambitni ludzie, którym Polska zawdzięcza rozwój gospodarczy.

Większość uznała, że najbezpieczniej będzie w ogrodzonych osiedlach z dala od tych, którym w życiu się nie udało. W internetowej dyskusji jeden z mieszkańców przekonywał: „Najsmutniejsze jest to, że mieszkamy w kraju, gdzie płot, brama i furtka to podstawa spokojnego życia. Każdy z nas chce żyć w spokoju i ma do tego prawo, nie każdy potrafi to zrozumieć i uszanować…”.

Wszystkie drogi na Zawadach prowadzące w kierunku Wisły są drogami prywatnymi, osiedlowymi i są zamknięte. Ktoś zaapelował w internecie: „Rozumiem, że ktoś zamyka swoje osiedle szlabanem i problemu nie widzi, a u kogoś kwietnik bardzo go uwiera. No comments. Osobiście byłbym za otwarciem WSZYSTKICH tych dróg. Sąsiedzi, otwórzcie swoje bramy. Najlepiej już dzisiaj!”.

Apel nie odniósł skutku. Kwietniki, płoty i szlabany pozostały, bo ci, którzy się odgradzają, mają złudne poczucie, że żyją w lepszym świecie niż reszta społeczeństwa.

Na prywatnym szlaku za szybą

„Poranne spotkania w podziemnych garażach. Wszyscy zmierzają do swoich za drogich i za wąskich miejsc parkingowych, by wyruszyć do pracy. Mijają się w drodze do samochodów, a raczej czmychają, unikając nawet krótkich pozdrowień. Około godziny 18 miną się znowu w przestrzeni garażu i znikną za drzwiami swoich mieszkań” – opisuje życie zamkniętych osiedli Jacek Gądecki, socjolog z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej.

W ten sposób realizowana jest „wielka obietnica nowego, w domyśle – lepszego życia” tworzącej się w Polsce klasy średniej.

Kształtują się nowe relacje społeczne. „Ruszając z podziemnego garażu, mieszkańcy podróżują po mieście prywatnymi i służbowymi autami, docierają w długich korkach do kolejnych osobistych wysepek: miejsc pracy, supermarketów czy ulubionych centrów rozrywki i fitness” – pisze Gądecki w książce „Za murami. Polskie osiedla grodzone”.

Poruszają się indywidualnymi, prywatnymi szlakami. Żyją w swoim własnym świecie – w oderwaniu od miasta i jego pozostałych mieszkańców. Nic dziwnego, że czasem trudno im dostrzec innych ludzi.

Gdy pisałem reportaż o tzw. wykluczonych – potomkach włókniarek w Łodzi, którzy nie potrafią odnaleźć się w wolnorynkowej rzeczywistości i nie korzystają z rozwoju gospodarczego („Łódź, miasto przeklęte”, „Magazyn Świąteczny Gazety Wyborczej” z 1 lutego 2014 r.), najmocniej zaatakowali mnie – oprócz miejscowych polityków – przedstawiciele tamtejszej klasy średniej. Oni nie widzą takich ludzi na ulicach. Jedna z radnych twierdziła na Facebooku, że pisanie o nich to „stygmatyzacja” miasta. Działaczka tzw. ruchu miejskiego, która zrobiła karierę w agencjach reklamowych, a niedawno zatrudniła się na etacie w magistracie, oskarżyła mnie, że okazuję pogardę miastu i jego mieszkańcom.

Rajska Jabłoń nie dla każdego

Zamkniętych osiedli przybywa w zastraszającym tempie. Socjolog Paweł Kubicki opowiadał kilka lat temu o doktorancie, który porównywał ogrodzone osiedla w Niemczech i Polsce. W Berlinie znalazł zaledwie dwa, w Warszawie ponad 200. Według Jacka Gądeckiego w 2008 roku płoty lub mury okalały już 400 osiedli!

Ich nazwy mają podkreślać, że to ekskluzywne oazy szczęścia. Język angielski ma nadać im światowość: Garden Residence, Dolce Villa czy Płudy Village. Ale polskie nazwy są równie oryginalne: Lawendowe Ogrody, Cicha Dolina, Rajska Jabłoń czy Osiedle Królewskie. Mieszkanie zostało zastąpione przez apartament.

„Mur jest istotny nie tyle ze względu na bezpieczeństwo, (…) ale broni dostępu do przywilejów” – zauważył Jacek Gądecki. Pozwala zaspokoić wiele potrzeb: prestiżu, bezpieczeństwa i spokoju.

Mur określa także tożsamość mieszkańców. Przyjemność mieszkania w osiedlu za murem „wynika z głębszego przekonania o grupowym, podzielanym przez mieszkańców guście oraz z faktu, że w osiedlu żyją ludzie tacy jak my ” – pisze Gądecki. W domyśle lepsi od tych na zewnątrz, których nie chcemy w osiedlu.

Chłop i pan

Klasa średnia to pojęcie z Europy Zachodniej z okresu rewolucji przemysłowej, gdy rodził się kapitalizm. Określano tak tych, którzy założyli własny biznes i zaczęli żyć z zysków. Rekrutowali się najczęściej z mieszczan, którzy byli tam doskonale zorganizowani – walczyli o swoje prawa i przeprowadzili rewolucje w XVII wieku w Anglii, a w XVIII wieku we Francji.

Klasa średnia we współczesnej Polsce ma z nimi niewiele wspólnego. Nasi mieszczanie nie zdążyli zbudować kapitalizmu; do II wojny światowej dominowali posiadająca ziemię szlachta i wieśniacy. Część socjologów twierdzi, że właśnie z tego powodu (w przeciwieństwie do zachodnich mieszczan) Polacy nie nauczyli się współpracować – nie potrafimy się dogadać i robić rzeczy korzystnych dla ogółu.

Nasza tradycja to szlachecki indywidualizm i chłopski upór. W 1989 roku te cechy pozwoliły uwolnić przedsiębiorczość Polaków, którzy masowo zaczęli zakładać własne firmy. Ale blokują wszelkie współdziałanie dla dobra wspólnego. W połączeniu z liberalną ideologią, że każdy powinien liczyć na siebie, okazały się piorunującą mieszanką.

Socjolog Paweł Kubicki porównuje budowanie płotów wokół osiedli do zachowania bohaterów filmu „Sam swoi”, którzy są gotowi do rozlewu krwi w obronie miedzy. „W normalnym, europejskim mieście grodzenie wywoływałoby sprzeciw” – przekonywał socjolog. Ale w nowej Polsce miasto traktuje się „jak sumę prywatnych własności”. „Nasze nieszczęsne szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie świetnie wpasowało się w kulturę neoliberalną” – uważa Kubicki.

Socjolog kultury Adam Czech jest jeszcze bardziej radykalny. Odziedziczyliśmy „osobliwie rozumianą szlachecką wolność, nieźle korespondującą z włościańskim brakiem poszanowania dla prawa, bo prawo stanowił i egzekwował albo zaborca, albo ciemiężący nas pan”.

Menedżer ważniejszy od właściciela

Socjolog prof. Henryk Domański napisał 13 lat temu książkę „Polska klasa średnia”. Jest w niej wyraźnie zafascynowany społeczeństwem klasy średniej w USA. Każdy ma tam równe szanse, a najważniejszy cel to osiągnięcie sukcesu. Domański przytacza obrazową opinię antropolożki Margaret Mead, że w USA matki zapewniają swoje dzieci w kolebce: „Będę cię kochać”, ale zastrzegają: „jeżeli nie pozostaniesz w tyle”.

Prof. Domański uważa, że klasa średnia wyłania się w Polsce, ale powoli. – To osoby, które dobrze zarabiają i mają w związku z tym duże aspiracje do konsumpcji. Mieszkają w chronionych apartamentowcach, własnych domach albo pobrały kredyty hipoteczne, żeby móc zamieszkać wśród równych sobie i lepszych. Bo bardzo zależy im na tym, aby otoczenie wiedziało, że ich na to stać. Te zewnętrzne atrybuty powodzenia są elementami dobrego samopoczucia i własnej wartości – wszyscy mają wiedzieć, że oni nie są byle kim, ale ludźmi sukcesu – mówił prof. Domański w 2013 r. w wywiadzie dla Forsal.pl.

Socjolog wyróżnia wyższą klasę średnią, do której zalicza menedżerów zajmujących wyższe stanowiska kierownicze, oraz wysoko kwalifikowanych specjalistów zatrudnionych np. w finansach lub marketingu, często w korporacjach, które przyszły do Polski z Zachodu, a także prawników, lekarzy, nauczycieli akademickich, dziennikarzy, twórców kultury, inżynierów.

– Wyższa klasa średnia jest wciąż niewielka i nie powiększa się tak szybko, jak byśmy chcieli. Stanowi zaledwie 10 proc. społeczeństwa. W Skandynawii to 28-30 proc. – mówi prof. Domański.

Barierą jest brak nowych miejsc pracy np. w korporacjach i wielkich koncernach, których w Polsce jest wciąż zbyt mało – ich siedziby i centra zarządzania są w zachodnich krajach. Dlatego najbardziej wykształceni Polacy, którzy byliby najlepszymi kandydatami na menedżerów, emigrują na Zachód.

Przedsiębiorcy – właściciele firm zarabiają mniej niż menedżerowie i specjaliści w korporacjach. Dlatego należą do niższej klasy średniej, która stanowi aż 40 proc. społeczeństwa. Obok właścicieli firm tworzą ją urzędnicy, pracownicy biurowi, technicy oraz część ludzi zatrudnionych w handlu i usługach.

Auto jak koń

W latach 50. typowa amerykańska rodzina z klasy średniej miała dom z ogródkiem (kupiony zwykle na kredyt), zamrażarkę, suszarkę, elektryczny piec i samochód, a później także klimatyzator, kosiarkę do trawy, łódź motorową. Na wakacje jeździła do Europy.

W III Rzeczypospolitej członkowi klasy średniej także wypada mieć określony zestaw dóbr. Na czele dom z ogródkiem lub „apartament” w ogrodzonym osiedlu (też często na kredyt). Dobrze, jeśli dom, niczym szlachecki dworek, ma kolumny lub przynajmniej jakiś stylizowany element elewacji.

Ważne są dobry samochód – im większy, tym lepszy, najlepiej wielki SUV – grill, kosiarka do trawy – nawet jeśli do mieszkania należy ogródek o wielkości kilku metrów kwadratowych – sprzęt do fitnessu, prywatne przedszkole i szkoła dla dzieci, narty w Alpach, wyjazdy na żagle lub nurkowanie, wakacje w egzotycznych krajach.

Sprzedaż luksusowych aut rośnie u nas szybciej niż w innych krajach Europy. Firma KPMG szacuje, że w 2014 roku Polacy kupili auta najwyższej klasy za 5,6 mld zł. Zarejestrowali ich prawie o jedną trzecią więcej niż przed rokiem!

Arkadiusz Pacholski zauważył w „Magazynie Świątecznym”, że samochód pełni funkcję podobną do konia w Rzeczypospolitej szlacheckiej – jest potrzebny do okazywania „pańskości”. Szlachcic wskakiwał na konia, aby pogalopować do kościoła na drugi kraniec wioski – mógł okazać wyższość idącemu pieszo kmieciowi i ochlapać go błotem. Dziś każdy może poczuć się tak samo w samochodzie – w drodze do supermarketu za rogiem.

Centrum handlowe Sadyba niedaleko Wilanowa. Do zaparkowanego na przejściu dla pieszych wielkiego terenowego auta wsiada modnie ubrana kobieta i rusza na wstecznym biegu. Ktoś ucieka spod kół, ktoś inny protestuje. Kobieta krzyczy: – Z drogi, bo wezwę policję!

W liście do „Wyborczej” lekarz z oddziału ratunkowego warszawskiego szpitala pisze, że codziennie ma co najmniej 15 osób przejechanych na przejściach dla pieszych: „A wiecie państwo, kto jest – też w moich statystykach – absolutnym numerem jeden, jeśli chodzi o liczbę sprawców? Jest to pani lat 30-40, trzeźwa, w dobrym służbowym samochodzie (…). Zero refleksji! Zero wyrzutów sumienia! To ta staruszka wtargnęła na pasy! Jakie czerwone, jeszcze było żółte! „.

Czereśnie

Sklep na Zawadach. Czereśnie po 20 zł za kilogram, choć w centrum Warszawy po 12 zł. – Tak drogo?! Nie kupię – krzywię się.

Odwraca się kobieta z szalem wokół szyi otoczona zapachem perfum. – Ależ proszę pana, te czereśnie nie są najdroższe. Tamte obok kosztują 25 zł. Poproszę kilogram! – zwraca się do sprzedawcy.

– Klasom średnim zawsze zależało na demonstrowaniu oznak powodzenia i zamożności. Elementem tej strategii była chęć odróżnienia się od dołów społecznych. Stąd przekonywanie siebie i innych, że jestem lepszy od tych nieudaczników i że nigdy nie będę taki przegrany jak oni – mówił prof. Domański w wywiadzie dla Forsal.pl.

Zauważył również, że „im mniejsze się ma przekonanie, że otoczenie zalicza nas do ludzi sukcesu, tym silniejsze tendencje do domagania się bycia cenionym”.

Na początku lat 90., po upadku komunizmu Polacy mieli aspiracje, aby jak najszybciej stać się społeczeństwem zachodnim, i pojawiło się hasło: „Twórzmy klasę średnią!”. Mówił o tym Lech Wałęsa. Pewna organizacja zapisywała do klasy średniej, kryteriami były dochody i wykształcenie. Można było nawet otrzymać dyplom przynależności.

Whisky zmieszane

W Polsce odbywa się rewolucja miejska. Do miast przyjeżdżają młodzi ludzie ze wsi i miasteczek. Zdobywają wykształcenie, chcą się dorobić. Aspirują do tworzącej się klasy średniej.

Można to porównać z masowym napływem ludzi do miast w czasach PRL. Władza stawiała wtedy na przemysł i proletariat. Budowała fabryki, potrzebowała robotników. Powstały nowe ośrodki przemysłowe jak Nowa Huta, ożyły stare jak Łódź. Ludzie wyrwani z tradycyjnej wiejskiej kultury, w której najważniejsze były rodzina, Kościół i wspólnota mieszkańców, wpadali w czarną dziurę: nowe otoczenie nie oferowało im nowych wzorców, jak żyć. Byli jak trybiki w maszynie: praca w fabryce i mieszkanie w blokach. Socjologowie opisywali, jak nie potrafili się odnaleźć i przenosili niektóre zwyczaje do miast: na wycieraczkach pod drzwiami mieszkań zostawiali buty, w blokach hodowali kury.

Dziś przybywający do miast także zrywają z tradycyjną wiejską i małomiasteczkową kulturą. Mają jednak wzory, do których aspirują. Chcą żyć jak zamożne zachodnie społeczeństwa. Wyobrażenia czerpią z amerykańskich filmów i supermarketów.

31 października na Zawadach biegają dzieci przebrane za duchy i upiory. Wzdłuż głównej ulicy sprzedawcy rozstawiają stoły. Wciskają przechodniom dynie – wydrążone, z wyciętymi oczami i zębami, wyglądają tak samo jak w Ameryce. Kiermasz nazywa się Święto Dyni. Niewielu pamięta, że maskarada dzieci – przebierańcy – była także polską tradycją. Odbywała się w ostatni dzień karnawału – sam przebierałem się za diabła.

Z USA i Wielkiej Brytanii przyszła również moda na walentynki, święto zakochanych, które tak naprawdę jest świętem handlu. Podobnie jak wyprzedaże garażowe, na których mieszkańcy wystawiają niepotrzebne przedmioty.

„Nowoczesny” Polak pije whisky, bo na całym świecie wypada ją pić „ludziom na poziomie”. Jeśli komuś nie przechodzi przez gardło, może zabić jej smak coca-colą. W Polsce to rozpowszechnione – niezły symbol tego, jak przejmujemy zachodnie wzory.

Rewolucja jak u Marksa, czyli lemingi i słoiki

Młodzi uwierzyli w kapitalizm i hasło: „Chcesz osiągnąć sukces, licz na siebie!”. Są gotowi do wyrzeczeń. Zabiegają o pracę w korporacjach, są kreatywni, harują po godzinach. I rozpychają się łokciami, bo ścigają się z innymi w bezwzględnej pogoni za sukcesem.

Filozofka prof. Agata Bielik-Robson mówiła w „Dużym Formacie”, że to właśnie ci ludzie dokonują w Polsce prawdziwej rewolucji, bo „modernizują Polskę mentalnie i społecznie”. – To jest jedyna grupa, która naprawdę walczy. Dokładnie tak, jak to sobie Marks wyobrażał, pisząc o ludzie wczesnego kapitalizmu najeżdżającym miasta w poszukiwaniu lepszego życia – uważa Bielik-Robson.

Znaczna część przyjezdnych to dla niej prekariat (połączenie słów „precarius” – po angielsku „niepewny” – i „proletariat”) – ludzie duszeni przez bankowe kredyty lub zatrudnieni na umowach śmieciowych, ale aspirujący do wyższej pozycji społecznej. Są nazywani lemingami lub słoikami.

Ich postawa to mieszanka tego, co wynieśli z domów, oraz zachłyśnięcia się kapitalizmem: uporu i przywiązania do własności oraz silnego przekonania, że jak będą dużo pracować i wyprzedzą innych, to będą bogaci. Wielu się udaje i dzięki nim kraj się rozwija.

– Polacy są ambitni i głodni sukcesów. Potrafią wymyślać niestandardowe rozwiązania. To ich wielka zaleta w porównaniu z innymi nacjami – ocenia menedżer wysokiego szczebla z międzynarodowej korporacji. – Ale to, co jest zaletą Polaków, bywa też przekleństwem. Z trudem dostosowują się do zasad korporacji, często je naciągają, uważają, że to tylko wytyczne. Starają się pracować na własne konto. Bywa, że podkładają świnię innym. To utrudnia współpracę – dodaje menedżer.

Są często egoistyczni, niesolidarni i pazerni.

Alarmy wyją

– Mamy nadmiar obsesyjnego indywidualizmu. Brakuje zrozumienia korzyści, które płyną ze współpracy. To blokuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego – uważa prof. Domański.

Według niego postawa „to moje i nie muszę się liczyć z innymi!” to typowy kapitalizm na wczesnym etapie rozwoju. Cechą klasy średniej w USA czy Anglii jest zachowanie równowagi między „poleganiem wyłącznie na sobie” i współpracą z innymi.

– Amerykanie podwożą dzieci sąsiadów do szkoły. Powszechna jest postawa wzajemnej życzliwości. W małych miejscowościach mówi się „hello” do obcych ludzi na ulicy. Warto być życzliwym, bo może ktoś inny się zrewanżuje. U nas tego brakuje – porównuje prof. Domański.

Henryka Bochniarz z Konfederacji Lewiatan skupiającej prywatnych przedsiębiorców wspominała, jak w latach 80. na stypendium w USA musiała angażować się w działalność społeczną, bo po prostu inaczej nie wypadało: – W Stanach to powszechne. Z mężem i dziećmi żyliśmy z mojego stypendium – tysiąca dolarów. Klepaliśmy biedę, ale dawaliśmy dziesięć dolarów na filharmonię i pięć na publiczne radio. Taki był zwyczaj.

Socjolog Jacek Gądecki mówi, że w Polsce mieszkańcy potrafią ze sobą współpracować tylko wtedy, gdy mają wspólnego wroga – dewelopera, który nie dotrzymuje zobowiązań.

Ale kto choć raz był na zebraniu wspólnoty mieszkaniowej, ten wie, jak trudno przychodzi nam współpraca. Uzyskanie pełnej zgody w jakiejkolwiek sprawie graniczy z cudem. Jeśli to osiedle ludzi aspirujących do klasy średniej, jest jeszcze gorzej. Każdy traktuje swój „apartament” jak nietykalny własny teren. To, co za drzwiami, niewielu obchodzi.

„Niech ktoś (w domyśle administracja) to zrobi, przecież płacę!”. Nikt nie myśli o osiedlu jak o wspólnej własności, czyli czymś, o co powinien się zatroszczyć razem z sąsiadami. Nie mówiąc już o tym, co jest za murami osiedla, gdzie mieszkają „ci gorsi”.

Gdy mieszkańcy wyjeżdżają na wakacje, w apartamentach i segmentach całymi dniami wyją alarmy. Włączają się pod wpływem wysokiej temperatury. Nie ma sposobu, aby je wyłączyć pod nieobecność właścicieli.

Socjolog kultury Adam Czech: – Polski lud i wywodząca się z niego tak zwana klasa średnia (…) ignorują całą tradycję wypracowanych w Europie Zachodniej zasad współżycia społecznego, tradycję sięgającą jeszcze czasów prawa rzymskiego. (…) Każdy może zatem swoją egoistyczną postawę usprawiedliwiać „świętym prawem własności” i podchwyconym z amerykańskich filmów hasłem: „To jest wolny kraj!”.

Hałaśliwi, przebojowi hipokryci

„Jednym z nieuniknionych skutków rywalizacji w społeczeństwie równych szans jest niechętny stosunek do udzielania pomocy, (…) jeżeli o coś prosisz, to nie umiesz rozwiązać swych własnych problemów” – pisze prof. Domański w książce „Polska klasa średnia”.

Przez 25 lat media nieustannie donosiły o kolejnych grupach zawodowych: rolnikach, górnikach itp., którzy jak za czasów PRL wyciągają rękę po pieniądze do państwa. Przeciwieństwem miała być przyszła klasa średnia – ludzie, którzy wzięli sprawy w swoje ręce. Problem w tym, że w III Rzeczypospolitej normą się stało, że każdy ciągnie do siebie i próbuje wyrwać jak najwięcej. Zamiast walczyć z przywilejami w imię „równych szans dla każdego”, próbują zachować je dla siebie. Prawnicy pod pretekstem dbania o kwalifikacje tworzą „feudalny” monopol. Lekarze pracują na kilku posadach – państwowych i prywatnych, co w każdym innym zawodzie byłoby uznane za konflikt interesów.

Umowy śmieciowe były w Polsce powszechne od dwóch dekad. Ale głośne stały się wtedy, gdy korporacje zaczęły na nie zatrudniać ludzi aspirujących do klasy średniej. Na podstawie umów-zleceń i o dzieło pracowali malarze, murarze, roznosiciele czy ochroniarze – nikt nie martwił się, że nie odprowadzają składek na emerytury i na starość zostaną na lodzie. Przekonywano, że to „elastyczna forma zatrudnienia”, dzięki której gospodarka się rozwija. Nikt nie przejmował się też szwaczkami pracującymi na czarno – władze Łodzi szczyciły się, że dzięki temu miasto sobie radzi.

Teraz klasa średnia oburza się na Szwajcarski Bank Narodowy, który pozwolił na skokowy wzrost kursu franka. Około 600 tys. Polaków, którzy wzięli kredyty we frankach, musi płacić raty większe nawet o kilkaset złotych miesięcznie. Nic to, że w poprzednich latach byli uprzywilejowani i płacili o kilkaset złotych mniej niż ci, którzy zdecydowali się na kredyty w złotych.

„Miasteczko Wilanów, prywatne przedszkola, sushi co piątek. A co ważniejsze, ciepły etat na korporacyjnej posadce. Wydawało im się, że są panami świata” – napisał dziennikarz portalu NaTemat.pl. Zasugerował, że młodsze pokolenie zaciera ręce, ciesząc się z wpadki starszych kolegów, z którymi rywalizuje na rynku pracy.

Piotr Kuczyński, analityk firmy Xelion, zaproponował, aby każdy, kto wypowiada się publicznie na ten temat, przyznał się, czy jest zadłużony we frankach. Zakpił w „Wyborczej”: „Kredyty we frankach są najważniejszym problemem dla Polski. Takie wrażenie może odebrać obcokrajowiec, gdyby znał polski i obserwował pilnie to, co pojawia się w naszych mediach i co mówią nasi politycy”.

Ludzie aspirujący do klasy średniej są hałaśliwą i krzykliwą grupą, która skutecznie zabiega o własne interesy i lekceważy problemy innych. W lutym GUS poinformował, że co druga rodzina nie jest w stanie pokryć nagłego wydatku w wysokości 1000 zł i nie stać jej na tygodniowy urlop raz w roku. „Dziennik Łódzki” pisał, że socjolodzy z miejscowego uniwersytetu policzyli, iż więcej mieszkańców Łodzi ma telewizory niż… sedesy. Ale czy to kogoś obchodzi?

Jak uniknąć Rio?

Legendarny opozycjonista Karol Modzelewski stwierdził, że III Rzeczpospolita nie do końca dobrze nam wyszła. W „Tygodniku Powszechnym” wyjaśnił: „Miałem na myśli wielkie nierówności społeczne i zniszczone więzi braterskie. Przebudowa pozostawiła pod kreską, czy za burtą, dużą część społeczeństwa”.

Podobnego zdania jest Chris Niedenthal, słynny fotoreporter, potomek polskich emigrantów wojennych, który wrócił do kraju w 1973 roku, aby dokumentować na zdjęciach PRL: „Wolałem kraj, w którym było mniej w sklepach, panował idiotyczny system, jedni udawali, że pracują, a drudzy, że płacą. Ale ludzie mieli otwarte serca”.

„Społeczeństwo klasy średniej jest prawdopodobnie najbardziej uciążliwą drogą rozwoju ze wszystkich, ale chyba nie ma innej drogi dla tych, którzy chcą się rozwijać” – pisze prof. Domański w swojej książce.

– Kapitalizm nie może istnieć bez klasy średniej. W Europie Zachodniej tworzyła się ona przez stulecia, u nas minęło zaledwie 25 lat. Nasza klasa średnia dopiero bogaci się i zmienia styl życia – mówi Domański.

Jeśli jednak nadal będzie żyć w izolacji od pozostałej części społeczeństwa, to pewnego dnia może się okazać, że nasz kapitalizm – zamiast europejskiego – bardziej przypomina południowoamerykański. Brazylia to także dynamicznie rozwijający się kraj. Ale miasta dzielą się na dwa światy: dzielnice biedy – fawele – oraz ekskluzywne, nowobogackie osiedla zagrodzone murami i bronione przez uzbrojonych po zęby ochroniarzy.

Socjolog Jacek Gądecki: „O wiele ważniejsze od odpowiedzi na pytanie, kim są obecni mieszkańcy osiedli, staje się pytanie o to, kim będą dzieci, które się w takich miejscach wychowały”. Zacytował jedną z matek: „Tu nie ma dużego podwórka, wspólnej przestrzeni, gdzie dzieci czy młodzież mogłaby cokolwiek robić. Myślę, że to pokolenie będzie biedne”.

Łódź, miasto przeklęte

Reportaż opublikowany w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej” z 1 lutego 2014 roku.

Został uhonorowany Nagrodą PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego.

 

Łódź, miasto przeklęte

Śmierć pijanej kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży, która z kijem bejsbolowym zatrzymywała auta. Pijany motorniczy zabijający przechodniów. Poćwiartowane i ukryte w beczkach dzieci… To nie przypadek, że zdarzyło się to w Łodzi

Ludzie piją na umór, odpalają fajerwerki. Potem łapią puste butelki, kije bejsbolowe i atakują samochody. Żądają pieniędzy za przejazd. Łodzianie witają tak nowy 2014 rok na ulicy Wojska Polskiego. To nie są peryferie miasta, ulica zaczyna się 500 metrów od Manufaktury, największej w kraju galerii handlowej, do której przeniosło się centrum Łodzi.

Kierowcy próbują uciekać. Wśród napastników jest 30-letnia kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży, która pada na ulicę. Może straciła przytomność, a może próbowała zablokować przejazd. Miała 2,2 promila alkoholu we krwi. Zginęła pod kołami. Dziecka też nie udało się uratować.

Sześć dni później, święto Trzech Króli, godz. 13. Rozpędzony tramwaj na Piotrkowskiej przejeżdża skrzyżowanie na czerwonym świetle, taranuje samochód, a na przejściu dla pieszych zabija trzy kobiety. Pijany motorniczy nic nie pamięta. Został niedawno przyjęty do pracy, był na okresie próbnym.

W tym samym czasie rozpoczyna się proces 21-letniego nożownika. Rok temu, też na Piotrkowskiej, zadał kilkanaście ciosów chłopakowi, który próbował bronić dziewczyny.

Gdy niedawno rozmawiałem z urzędnikiem samorządowym odpowiadającym za wizerunek Łodzi, narzekał, że kojarzy się ona Polakom z makabrycznymi wydarzeniami. Takimi jak to z 2003 r.: rodzice zabili czwórkę dzieci, poćwiartowali je i ukryli w beczkach wstawionych do szafy w mieszkaniu tuż obok Piotrkowskiej.

Urzędnik przekonywał, że Łódź to miasto z przyszłością, dynamicznie przeobraża się i rozwija. A drastyczne wydarzenia, o których piszą dziennikarze, to przypadkowe incydenty, do których może dojść wszędzie.

Nie zgadzam się. To nie przypadek, że zdarzyły się w tym mieście. Stawiam tezę: tego rodzaju patologie mają poważne przyczyny. Łódź to jedyne w kraju wielkie miasto o tak dużej liczbie mieszkańców, którzy nie korzystają z rozwoju gospodarczego i nie odnajdują się w kapitalizmie.

Łódź powstała i opierała się na włókiennictwie. Po jego upadku wielu ludzi zostało pozostawionych samym sobie – nie poradzili sobie ani oni, ani ich dzieci. W języku socjologii to wykluczeni: nie pracują i nie potrafią znaleźć miejsca w społeczeństwie. Władze miasta ich nie dostrzegają, a rząd albo nie jest świadomy problemu, albo udaje, że go nie ma.

Bałuty i Chojny – naród spokojny

Stare łódzkie przysłowie głosi ”Bałuty i Chojny – naród spokojny”. Oznacza jednak coś przeciwnego – obie dzielnice zawsze uważane były za najbardziej niebezpieczne. To dawne robotnicze przedmieścia, na które od XIX w. ściągali za chlebem ludzie ze wsi i miasteczek. Nie wszystkim się udawało. Część nie wytrzymywała ciężkiej pracy.

Wychowałem się na Chojnach. Pamiętam ulicę Wójtowską, z kocimi łbami i płynącym obok rynsztokiem – mieszkańcy wylewali do niego nieczystości. Chodziłem tą ulicą do podstawówki.

Pamiętam ludzi z szarych biedakamienic. Mieli fioletowe twarze. Siedzieli w oknach i patrzyli w dal nieruchomym, szklanym wzrokiem. Część z nich to byli rodzice moich kolegów z podstawówki. Gdy byłem na studiach, w oknach na Wójtowskiej z tym samym wzrokiem siedzieli już moi koledzy.

U schyłku PRL na Wójtowskiej położono asfalt. W III Rzeczypospolitej powstały dwa nowe prywatne domy. Zniknął rynsztok, wyburzono dwie biedakamienice, kolejna opustoszała – okna zabito w niej dyktą. W pozostałych nadal mieszkają ludzie. Siedzą w oknach i patrzą w dal tym samym wzrokiem. To dzieci lub wnuki moich kolegów z podstawówki.

Moja ulica

– Spośród wielkich miast Łódź była największą ofiarą komunizmu – przekonywał Bogusław Grabowski, znany ekonomista i były członek Rady Polityki Pieniężnej przy NBP, w mojej książce ”Łódzka fabryka marzeń”. Opisałem w niej losy gigantycznych zakładów włókienniczych zbudowanych na kilkudziesięciu hektarach w środku miasta przez genialnego Żyda Izraela Poznańskiego. – Komunizm ”zakonserwował” dziewiętnastowieczne fabryki, które na kilkadziesiąt lat stały się ”skansenem” produkującym dla Związku Radzieckiego – tłumaczył Grabowski.

W PRL fabryka Poznańskiego wyglądała tak, jakby przeniesiono ją nietkniętą z poprzedniego stulecia. Na początku lat 70. Andrzej Wajda kręcił w niej ”Ziemię obiecaną”, a krytycy filmowi z całego świata dziwili się, skąd wziął tak wierną scenografię. Ale gdy w 1989 r. upadł komunizm i powrócił kapitalizm, fabryka splajtowała z dnia na dzień. Związek Radziecki wstrzymał zakupy, a żaden inny kraj nie chciał jej tkanin.

Przez kilkanaście lat fabryka straszyła w centrum miasta – zbudowana z czerwonej cegły, z wysokimi, masywnymi wieżami, wyglądała jak zrujnowany średniowieczny zamek. Zarastały ją drzewa, w ruinach biegały szczury. Uratował ją ostatni dyrektor Mieczysław Michalski. Przez lata przekonywał, aby fabrykę przebudować na coś na kształt ”starego miasta”, którego Łódź nigdy nie miała. Dopiął swego – na przekór politykom rządzącym miastem, którzy uważali, że łódzkie fabryki nadal powinny produkować tkaniny (niektórzy ciągle tak myślą!).

Francuskie fundusze z grupy Rothschilda zainwestowały ćwierć miliarda euro i w ten sposób został zrewitalizowany jeden z największych w Europie obiektów przemysłowych z XIX wieku. Powstała w nim Manufaktura, największe w Polsce centrum handlowo-rozrywkowe – wizytówka i główna atrakcja Łodzi.

Francuzi zrobili świetny interes – w 2012 r. sprzedali ją niemieckiemu Union Investment za 390 mln euro. Była to wówczas druga transakcja na rynku nieruchomości w Europie Środkowej.

Ulica Ogrodowa, przy której znajduje się Manufaktura, stała się jednak granicą dzielącą dwa światy. Z jednej strony lśniące, luksusowe centrum, z drugiej – rozpadające się robotnicze domy – famuły; kiedyś czerwone, dziś koloru nijakiego. Mieszkają w nich ludzie, którzy kiedyś pracowali w fabryce.

W dokumencie ”Moja ulica” reżyser Marcin Latałło przez kilka lat śledził życie trzech pokoleń rodziny z kamienicy naprzeciwko Manufaktury. Żyją tak samo, zmienia się tylko widok za oknem. Najpierw była to pracująca fabryka, potem ruina i plac budowy, w końcu imponujące centrum handlowe.

Dziadkowie tracą w fabryce zdrowie, dzieci – pracę, wnuki – nadzieję na zatrudnienie. Każde pokolenie powtarza ten sam cykl. Próbują zarobić na utrzymanie. Nie zawsze się im udaje, więc piją alkohol i się rozwodzą, mają problemy z prawem. Coraz trudniej wydostać się im z tej pułapki. Przepaść między tym, jak żyją, a światem po drugiej stronie ulicy wciąż wzrasta.

Dostosowanie przez śmierć

– Upadek włókiennictwa był oczywisty. Nie spodziewałem się tylko, że nastąpi to tak szybko – uważa Grabowski, który w 1993 r. był wicewojewodą łódzkim i opracował plan ”restrukturyzacji regionu”.

Według niego po upadku komunizmu zabrakło czasu, aby włókiennictwo zastąpić czymś innym. To zmniejszyło szanse miasta na dostosowanie się do wolnego rynku.

– W ekonomii jest pojęcie ”adjusting by dying”, czyli ”dostosowanie przez śmierć”. Jeśli impuls jest zbyt silny, naturalnym dostosowaniem jest zaprzestanie działalności i ratowanie tego, co się da – wyjaśniał mi Grabowski. – Ludzie w Łodzi nie widzieli perspektyw i zaczęli wyjeżdżać.

Łódź to ewenement na tle innych miast. W ciągu ostatnich 25 lat ubyło jej 140 tys. mieszkańców – to tak jakby zniknął Płock lub Opole!

W 1988 r., tuż przed upadkiem komunizmu, Łódź liczyła ponad 854 tys. mieszkańców, w 2013 r. – 715 tys. Firma konsultingowa PwC przewiduje, że do 2035 r. ludność miasta zmniejszy się o kolejne 150 tys.

Ewenementem jest też bezrobocie – dwa, a nawet dwa i pół razy wyższe niż w innych dużych miastach. Bez pracy pozostaje 42-44 tys. ludzi. Dane dotyczą jedynie zarejestrowanych bezrobotnych, a od stycznia do września 2013 r. 8,6 tys. ludzi wykreślono z rejestru, bo nie byli zainteresowani ofertami urzędu pracy.

Największy problem polega na tym, że z Łodzi wyjeżdżają młodzi wykształceni ludzie, którzy znajdują pracę w innych miastach. Pozostają starsi i ci bez wykształcenia, bo nie mają dokąd wyjechać.

Potwierdza to prof. Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PwC: – Młodzi emigrują, a bezrobocie nie ma charakteru koniunkturalnego, lecz strukturalny: wielu bezrobotnych nie potrafi się przekwalifikować bądź w ogóle nie jest zainteresowanych pracą.

Według wojewódzkiego urzędu pracy wyższe wykształcenie miało zaledwie 11 proc. bezrobotnych (świeżo upieczeni absolwenci wyższych uczelni stanowili ułamek procentu). Największa grupa skończyła edukację co najwyżej na gimnazjum (40 proc.) i nie potrafi znaleźć pracy dłużej niż rok (także 40 proc.). Zdecydowana większość nie ma prawa do zasiłku, czyli w praktyce nie ma z czego żyć. To są właśnie wykluczeni, którzy nie potrafią się odnaleźć w kapitalizmie – prawdopodobnie największe w Polsce ich skupisko jest w Łodzi.

Łódź jak Detroit

Kilka miesięcy temu napisałem w ”Wyborczej”, że Łódź jest jak amerykańskie Detroit, które 18 lipca 2013 r. ogłosiło bankructwo. Przytaczałem opinię Bogusława Grabowskiego: – Oba miasta rosły na monokulturze przemysłowej. W Detroit była to motoryzacja, w Łodzi – włókiennictwo.

Według Grabowskiego, gdyby Łódź leżała w USA, również by splajtowała. Ale w Polsce nie może zbankrutować jakakolwiek gmina, bo państwo dotuje pomoc społeczną, służbę zdrowia i oświatę. W Łodzi pomoc rządu sięga blisko jednej trzeciej budżetu miasta.

Porównanie z Detroit było oczywiste także dla prof. Tadeusza Markowskiego, prezesa Stowarzyszenia Urbanistów Polskich. Stwierdził w ”Dzienniku Łódzkim”, że ten sam scenariusz zrealizował się w Detroit i realizuje się w Łodzi.

Porównanie wywołało burzę. Prezydent Hanna Zdanowska (PO) protestowała, że ”to deprecjonowanie Łodzi”. Przecież Detroit się pogrąża, a Łódź wychodzi na prostą. Mówiła: – Podejrzewam, że to nagonka. Zaczęliśmy aktywnie zabiegać o inwestorów, jesteśmy w czołówce i to budzi emocje w innych miastach.

Jacek Grudzień, dyrektor TVP Łódź, opublikował felieton, w którym narzekał, że w ogólnopolskich mediach Łódź od lat jest ”chłopcem do bicia”.

Dla Michała Frąka, mojego kolegi z łódzkiego wydania ”Wyborczej”, porównanie z Detroit jest krzywdzące, bo ”w Łodzi nie ma miejsc, gdzie się nie chodzi, bo można zostać zastrzelonym”.

Czy aby na pewno? Być może jest tak tylko dlatego, że w Polsce – w przeciwieństwie do USA – obywatele nie mają powszechnego dostępu do broni. Miejsca, w których łodzianie czują się zagrożeni, przedstawia ”Mapa przestępczości Łodzi” opracowana w kwietniu 2013 r. przez Stanisława Mordwę z Uniwersytetu Łódzkiego. Pokrywają się one z dawnymi dzielnicami robotniczymi. Należy do nich również śródmieście. Przed II wojną światową w kamienicach na jego terenie mieszkało wielu zamożnych Niemców i Żydów. Władze PRL zaludniły je robotnikami.

Polecam spacer po Bałutach i Chojnach oraz po ulicach Włókienniczej, Wschodniej i Kilińskiego w centrum. Można tam zobaczyć, jak naprawdę wygląda miasto i kto stoi (a czasem leży) w bramach.

Miejscowe elity myślą o Łodzi jak o metropolii, która w czasach PRL konkurowała z Warszawą. Ale to bezpowrotnie się skończyło.

Każda krytyka w prasie ogólnopolskiej jest przyjmowana jak ”atak Warszawy”, która źle życzy temu miastu. Ten kompleks wyhodowali w PRL lokalni dygnitarze. Wmawiali mieszkańcom, że w Łodzi żyło się źle, bo przemysł włókienniczy finansował stolicę.

Dzisiaj wciąż wszystkiemu winna jest Warszawa. Przybył dodatkowy argument. Gdy w latach 90. padały kopalnie, górnicy palili opony przed rządowymi budynkami, więc dostali z budżetu ogromne pieniądze na odprawy (nawet po kilkadziesiąt tysięcy złotych). Włókniarki z Łodzi nie były groźne i nic nie dostały. Górny Śląsk się podniósł. Łódź wciąż traci dystans do innych miast.

Rzeczywiście, kolejne rządy nie dostrzegały dramatycznej sytuacji Łodzi. Gorsze jest jednak to, że nie dostrzegały jej także kolejne ekipy rządzące miastem i nie miały żadnego pomysłu na to, dzięki czemu miałoby ono prosperować.

Czarna dziura

W ciągu 25 lat od powrotu kapitalizmu do Łodzi przyszli znani w świecie inwestorzy. Amerykańskie Gillette ma tu największą na świecie fabrykę ostrzy i maszynek do golenia. General Electric zainwestował w zakłady wytwarzające aparaturę elektryczną. Szwedzko-szwajcarskie ABB produkuje transformatory dla sieci energetycznych w całej Europie.

Od końca lat 90. Łódź stała się europejskim centrum produkcji sprzętu AGD. Włoski Merloni Indesit otworzył fabryki kuchenek i lodówek, a niemiecki BSH (Bosch/Siemens) – pralek, zmywarek i suszarek.

Po wejściu Polski do Unii Europejskiej amerykański koncern komputerowy Dell wybudował w Łodzi fabrykę laptopów i serwerów komputerowych. Przeniósł do niej produkcję z Irlandii.

W mieście zaczęły też inwestować kolejne firmy outsourcingowe oferujące usługi dla biznesu. Największą jest indyjski Infosys, który zatrudnia ponad 1,5 tys. osób. Zajmują się one m.in. obsługą finansowo-księgową dużych koncernów działających w 27 krajach. Centra usług w Łodzi uruchomiły m.in. Fujitsu, Samsung, Hewlett-Packard.

Call center przeniósł tu mBank i sieć telefonii komórkowej (Plus, T-Mobile).
Większość inwestorów przyciągnęła do Łodzi tania siła robocza. Bezrobocie to przekleństwo dla mieszkańców, ale atut dla inwestorów – mogą mniej płacić za pracę. Pod koniec 2013 r. średnia pensja w Łodzi wynosiła 3533 zł i była mniejsza niż w Lublinie, Opolu, Szczecinie czy Rzeszowie. Najlepiej zarabiało się w Katowicach (5064 zł) i Warszawie (4928 zł).

Nic dziwnego, że młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają do Łodzi na studia, jeśli tylko mają taką możliwość, wyjeżdżają za pracą.

Po włókiennictwie pozostała wciąż wielka czarna dziura. Jeszcze w latach 80. pracowało w nim blisko 100 tys. ludzi – stukot maszyn słychać było na rogu każdej ulicy. Według GUS w Łodzi obecnie pracuje w nim co najwyżej 6-8 tys. osób.

Inne branże nadal nie wypełniły tej dziury. Wszystkie gałęzie przemysłu zatrudniają łącznie 41-50 tys. ludzi – zaledwie połowę tego, co kiedyś włókiennictwo. Łódź przestała być miastem robotniczym, stała się miastem trwale wykluczonych z rynku pracy.

Sukces czy życie na Marsie

Prezydent Zdanowska uważa, że sytuacja Łodzi jest znacznie lepsza, niż wynika z liczb podawanych przez GUS. Kilka miesięcy temu przekonywała mnie, że ”statystyki są przekłamane”.

Według niej ”teza o całkowitym załamaniu włókiennictwa jest nieprawdziwa”, bo produkcja przeniosła się do drobnych firm, które często działają w szarej strefie i w których wielu bezrobotnych pracuje na czarno. – Jeśli pan wejdzie do bloku po południu czy rano, usłyszy pan turkot maszyn – mówiła. – Widzi pan głodujących na ulicy?

Nie widzę, ale nie da się odbudować miasta na odzieży szytej pokątnie w blokach, a szara strefa to nie jest powód do chwały!

Władze Łodzi ogłosiły program wielkich inwestycji. Mają być finansowane z dotacji Unii Europejskiej, kredytów i miejskich obligacji. Tylko w 2013 r. przeznaczono na nie 1,2 mld zł – wśród dużych miast najwięcej po stolicy. A to dopiero początek.

Trwa budowa Nowego Centrum Łodzi. Ma powstać wokół dawnego dworca kolejowego Łódź Fabryczna. Sam dworzec już zburzono, zostanie przeniesiony do podziemnego tunelu – będzie kosztował prawie 2 mld zł.

Nowe Centrum Łodzi ma być dzielnicą, która odmieni oblicze miasta. Prowadzić będzie do niego Brama Miasta – 64-metrowy biurowiec ze szkła i aluminium w kształcie łuku triumfalnego. Zaprojektował go światowej sławy architekt Daniel Libeskind.

Trwa remont Piotrkowskiej oraz budowa tunelu, w którym ma biec trasa W-Z – główna arteria komunikacyjna Łodzi. Nad tunelem ma powstać nowy dworzec tramwajowy.

Prezydent ogłosiła, że Łódź dostanie 440 mln zł z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego na rewitalizację starych kamienic. Zastrzyk pieniędzy ma być jeszcze większy, bo do 2020 r. na rewitalizację Polska otrzyma od Unii Europejskiej 25 mld zł – większość dla Górnego Śląska i Łodzi.

Łódź to miasto zdekapitalizowane. ”Odmalowanie witryny” to za mało. Co zmieni nowa kostka brukowa na Piotrkowskiej? Czy Łodzi pomoże nowy dworzec tramwajowy? Jeśli nie uda się znaleźć pomysłu na to, z czego mają żyć mieszkańcy, podziemny dworzec kolejowy przyda się przede wszystkim tym, którzy będą wyjeżdżać do pracy w innych miastach.

Potrzebne są inwestycje, które przyczynią się do rozwoju. Łódź miała szansę być najlepiej skomunikowanym miastem w kraju. W Strykowie krzyżują się najważniejsze autostrady: A1 północ – południe i A2 wschód – zachód. Brakuje jednak 10 km dwupasmowej drogi ze Strykowa do centrum Łodzi. Efekt jest taki, że z Warszawy do Strykowa jedzie się godzinę, ze Strykowa do Łodzi – prawie drugie tyle. Dlaczego nie pomyślano o budowie nowej drogi? Wysoki rangą miejski urzędnik całkiem poważnie odparł, że… nikt nie wierzył, że autostrady naprawdę powstaną.

Pozostaje najważniejsze pytanie: co zrobić z wykluczonymi, którzy sobie nie radzą? Gdy pytam o nich, słyszę, że ”z nimi nic się nie da zrobić”.

Opowiadanie o polskim sukcesie gospodarczym ludziom, którzy spędzają sylwestra na ulicy z kijem bejsbolowym, to jak mówienie o życiu na Marsie.

Kto przyprawił Łodzi gębę

Ponad sto lat temu Władysław Reymont pisał, jak do ”ziemi obiecanej” ciągnęli ludzie ”z równin odległych, z gór, z zapadłych wiosek, ze stolic i z miasteczek, spod strzech i z pałaców, z wyżyn i z rynsztoków”. Ale niewdzięczne miasto okazało się ”polipem”, który ”w potężnych szczękach miażdżył i przeżuwał ludzi i dawał w zamian nielicznej garstce miliony bezużyteczne, a całej rzeszy głód i wysiłek”.

Noblista przyprawił Łodzi gębę na kolejne stulecie. Było to na rękę komunistom, którzy dowodzili, że kapitalizm to największe zło tego świata. Do dziś pozostał stereotyp XIX-wiecznej Łodzi: krwiożerczy fabrykanci pławiący się w luksusie i rzesze wyzyskiwanych robotników – nędzarzy.

Prawda jest inna. XIX w. to dla Łodzi złoty okres. Stworzyło ją włókiennictwo, które było motorem rozwoju gospodarki w Europie. Łódzcy fabrykanci stosowali najnowocześniejsze zdobycze techniki. Byli rzutcy i innowacyjni. Zdobyli rosyjski rynek. Łódź stała się jednym z najszybciej rozwijających się miast świata.

Praca w fabrykach włókienniczych nie była lekka, ale do Łodzi gnała ludzi nadzieja na chleb i wyrwanie się z nędzy. XIX-wiecznych warunków pracy w fabrykach nie można mierzyć współczesną miarką. Znacznie bardziej tragiczne było to, że w XX w. te warunki niewiele się zmieniły. Nikt nie pamięta, że na początku lat 50. w upaństwowionej fabryce Izraela Poznańskiego pracowała setka nieletnich dziewcząt, a w dawnej fabryce Karola Scheiblera – aż 235!

Fabrykanci z XIX w. nie byli aniołami. Ale to oni zbudowali osiedla dla robotników, szkoły dla ich dzieci, kościoły i szpitale. Finansowali kluby sportowe i straż pożarną. Gdy w 1890 r. Poznańskiemu spaliła się przędzalnia, postanowił, że będzie nadal wypłacać pensje robotnikom. Chciał ich zatrzymać. Synowie Izraela w czasie I wojny światowej tłoczyli żetony na darmowy chleb dla swoich robotników. Nawet wtedy, gdy fabryka nie pracowała.

Poznański tuż przed śmiercią zwrócił się do rosyjskich władz o zgodę na założenie fundacji charytatywnej (podobnej do współczesnych fundacji Gatesa czy Sorosa). Chciał przeznaczyć na to milion rubli (wartość jego majątku szacowano na 12 mln). Car odmówił. Obawiał się, że dzięki fundacji fabrykant zyska zbyt duże uznanie i wpływy.

Anna Scheibler, wdowa po Karolu, największym konkurencie Poznańskiego, sponsorowała monumentalny przytułek dla starców i kalek. Gmach z czerwonej cegły przy ul. Narutowicza 60 jest niewiele mniejszy od pobliskiej opery. Takiej powierzchni nie miał żaden dom opieki społecznej w PRL ani w III Rzeczypospolitej.

Postawię tezę, która wielu oburzy. Łódzcy fabrykanci bardziej dbali o tych, którzy tracili u nich pracę oraz o ówczesnych wykluczonych, niż robimy to obecnie.

To nie jest złe miasto

W 1992 r. Paweł Smoleński opisał włókniarki z zamykanych fabryk: ”Trudno się zorientować, w jakim są wieku. Pracowały po 20-25 lat. Mówią, że są głuche, ślepe, zmarnowano im nogi i kręgosłupy. Są za młode, żeby umrzeć, za stare – żeby ktoś wziął je do pracy”.

Dziesięć lat później, w 2002 r., Lidia Ostałowska napisała reportaż ”Na Bałutach jeszcze Polska”. Rozmawiała z młodymi ”bałuciarzami” – być może dziećmi zwolnionych włókniarek. Wygoleni, w dresach, spędzali całe dnie na szkolnym boisku. Opowiadali, co robią, gdy dokucza im monotonia: ”Wskakujemy do tramwaju robić bydło. No, taką niby-zadymę. Wpadamy, drzemy mordy: >>Dawać go!<

W ostatnią noc sylwestrową nastąpił ciąg dalszy tej historii. Młodzi pijani ludzie z kijami bejsbolowymi zatrzymywali auta. Była z nimi kobieta w ciąży. Zginęła pod kołami. Łódzcy dziennikarze ”Wyborczej” relacjonowali: ”Odrapane kamienice i ciasne bramy. Na podwórkach leżą śmieci i resztki spalonego kontenera. Niektóre okna powybijane, inne zabite deskami. Przy ulicy sklep monopolowy z przygasającym neonem » Alkohole za grosze «. – Teraz się o tym mówi, bo doszło do tragedii, ale każdy sylwester tak tu wygląda – mówi sprzedawca”.

Niech puentą będzie cytat z reportażu Smoleńskiego z 1992 r.: ”To nie jest złe miasto. Ale ciąży nad nim jakieś fatum, może pod miastem jest jakiś uskok tektoniczny, może coś wisi w powietrzu…”.

Wietrzychowice

Nasi faraonowie tu leżą

„Duży Format”, magazyn reporterów „Gazety Wyborczej”,  13 listopada 2014.

Do Stonehenge w Anglii tłumy jeżdżą, by zobaczyć kilka kamieni w kręgu. My mamy coś lepszego

Ciało mężczyzny owinięto białym płótnem. Leży na wpół zanurzone w ziarnach pszenicy. Otacza je prostokąt z dużych kamieni. Mężczyzna ma śniadą cerę i czarne włosy.

– Wygląda naturalnie – mówi doktor Piotr Papiernik.

Oglądamy rekonstrukcję wnętrza piramidy. Na Kujawach budowano je około 3,5 tysiąca lat p.n.e. – tysiąc lat wcześniej niż w Egipcie. Przetrwały w lasach, usypane z ziemi i obłożone wielkimi głazami, długie na sto metrów i wysokie na dwa-trzy metry.

Doktor archeologii Piotr Papiernik otwiera wystawę w Izbicy Kujawskiej. Jest 6 września 2014 roku. Przyszedł burmistrz i okoliczni rolnicy, przyjechali naukowcy z Łodzi i Poznania. Podziwiają zawartość grobowców.

„Są to – zdaje się – największe i najokazalsze groby tego rodzaju w Polsce i może w ogóle w tej części Europy ” – pisał prof. Konrad Jażdżewski, jeden z największych polskich archeologów, który zaczął je badać już w 1934 roku.

Po 80 latach dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej w Izbicy Kujawskiej ma powstać muzeum budowniczych „polskich piramid”. – Do Stonehenge w Anglii jeżdżą tłumy tylko po to, aby zobaczyć kilka kamieni. My możemy je też przyciągnąć, bo mamy coś lepszego – uważa Sławomir Kopyść z zarządu województwa kujawsko-pomorskiego.

Ale od ponad stu lat nad piramidami ciąży fatum. Czy w końcu uda się je odwrócić?

W lesie wielkie głazy

Jest 1933 rok, Brześć Kujawski. Konrad Jażdżewski z Muzeum Archeologicznego w Warszawie prowadzi wykopaliska. Robotnicy odkopują groby ze szkieletami. Schodzą się ludzie. Furmanką nadjeżdża młody chłopak, który obok pasie konie. Zaczyna wypytywać. Konie uciekają mu do sąsiedniej wioski, ale chłopak tego nie widzi, kładzie się na brzuchu i wpatruje się w szkielety.

Nazywa się Stanisław Madajski. Nie ukończył podstawówki. Ale jest bystry i inteligentny. Zostanie asystentem i przyjacielem Jażdżewskiego.

Będą wspólnie tropić lud, który 4 tysiące lat przed naszą erą stworzył na Kujawach kulturę pucharów lejkowatych. Nazwano ją tak od kształtu glinianych naczyń. W ciągu kolejnego tysiąca lat kultura ta rozpowszechniła się w Europie od obecnych Niemiec i Holandii po Ukrainę. Lud, który ją stworzył, początkowo nie znał rolnictwa. Polował na dzikie zwierzęta, zbierał owoce leśne. Hodowli i uprawy zbóż nauczył się od osadników, którzy przybyli znad Dunaju.

Jest 1934 rok, Wietrzychowice w pobliżu Izbicy Kujawskiej. Jażdżewski i Madajski idą z robotnikami tyralierą przez las. Szukają budowli, o których usłyszeli od mieszkańców. „Opowiadali mi chłopi, że są tam w lesie wielkie głazy poukładane rzędami i że nazywają je >>lisionkami<<” niby z powodu długich ogonów albo też >>kamionkami<<” – pisał Jażdżewski.

Znajdują pierwszą budowlę, a potem kolejne cztery. Obaj krzyczą z radości. Później okaże się, że to olbrzymie grobowce.

Duch grozi dziedzicowi

Miejscowy dziedzic Adolf Boehmer jest Niemcem. „Starzec siwobrody, mówiący dobrze po polsku” – opisze go Jażdżewski. Przyjmuje archeologów we dworze w Wietrzychowicach. Jest 1935 rok. Boehmer zgadza się na wykopaliska w grobowcach. Nie ma też nic przeciwko temu, by je zrekonstruować.

Dwór Boehmera i otaczający go mur zbudowano z wielkich głazów. Boehmer kazał wyciągnąć je ze ścian grobowców w lesie. Opowiada Jażdżewskiemu, że zaprzestał tego po urządzonym dla rozrywki seansie spirytystycznym. „Opowiadał mi p. Boehmer, że w czasie seansu ukazał się zebranym ponoć duch jednego z pochowanych tam ludzi, który pogroził dziedzicowi” – zapisał Jażdżewski w pamiętniku. Mimo to – według Jażdżewskiego – Boehmera spotkały same nieszczęścia: żonę sparaliżowało, syn zakochał się „w prostej polskiej dziewczynie wiejskiej”, a po sprzeciwie ojca – powiesił na drzewie.

Po II wojnie światowej komuniści przejmą majątek Niemca i stworzą państwowe gospodarstwo rolne. Zbankrutuje ono, gdy upadnie PRL. Dwór popadnie w ruinę i będzie wyglądać gorzej niż grobowce w lesie.

Bo Biskupin był ważniejszy

Jest 1936 rok. Jażdżewski na Uniwersytecie w Poznaniu broni pracy doktorskiej. Ma 28 lat, ale już wywołuje sensację. Na pięciuset stronach opisuje kulturę pucharów lejkowatych i należące do niej grobowce.

Wysokie na trzy metry, niebywale długie i wąskie – w kształcie wydłużonego trapezu lub trójkąta. Aby je usypać, potrzeba było tysięcy ton ziemi. Ich zewnętrzne ściany zbudowano z wielotonowych głazów. Pracowały przy tym dziesiątki, a może setki robotników.

Budowano je jak piramidy egipskich faraonów, zwykle dla jednego człowieka. Ciało składano do kamiennej komory w środku grobowca. Prowadził do niej korytarz z drewnianych bali. Czasem przy wejściu było dodatkowe pomieszczenie przeznaczone do ceremonii pogrzebowej.

Po co stawiano monumentalne budowle? To zagadka. Gdy zaczyna się neolit – epoka rolnictwa – w całej Europie pojawiają się grobowce i miejsca kultu budowane z wielkich głazów. Archeolodzy nazwali je „megalitami”; od greckich słów „megas” – wielki oraz „lithos” – kamień.

Jedna z najstarszych budowli powstała 4,5 tys. lat p.n.e. w Carnac w Bretanii nad Atlantykiem. To aleja z pół tysiąca kamiennych słupów. Grobowce kujawskie zaczęto wznosić około 3800 lat p.n.e. – prawie tysiąc lat wcześniej niż krąg kamienny w Stonehenge w południowej Anglii (2950 p.n.e.). Jażdżewski popiera hipotezę, że zwyczaj ich budowy rozpowszechnili „misjonarze”: szamani lub czarownicy krążący po Europie.

Na Kujawach mogło być nawet kilkaset grobowców! Większość zniknęła jednak w XIX wieku. Wyciągano z nich głazy na budowę dróg i domów, a to, co pozostało, zaorywano.

W 1936 roku Jażdżewski próbuje ocalić grobowce i utworzyć rezerwat w Wietrzychowicach. Ma pecha, bo cała Polska żyje innym odkryciem. W 1933 roku opadają wody jeziora w Biskupinie i ukazuje się drewniana osada. Założyła ją w VIII wieku p.n.e. ludność tzw. kultury łużyckiej. Prof. Józef Kostrzewski z Poznania dowodzi, że to przodkowie Słowian. Sprawa jest polityczna, bo Polska po odzyskaniu niepodległości potrzebuje symboli narodowych. Tymczasem archeolodzy niemieccy dowodzą, że kulturę łużycką stworzyli Germanie. Ustalenie pochodzenia osadników jest niemożliwe. Ale spór jest ostry. Nikt nie zajmuje się grobowcami na Kujawach.

Nasi wynaleźli koło?

Marzec 1945, Łódź, ul. Piotrkowska. Jażdżewski ciągnie dwukołowy wózek. Madajski go popycha. Na wózku sterta pudełek z zabytkami. Odnaleźli je w kamienicy pod numerem 17. Wiozą na plac Wolności, do siedziby miejskiego muzeum.

Wkrótce Jażdżewski zostanie profesorem i kierownikiem Katedry Archeologii na nowo powstałym Uniwersytecie Łódzkim oraz dyrektorem Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego. Zacznie wysyłać na Kujawy ekspedycje, które odkryją kolejne grobowce. Okaże się, że ich budowniczowie stworzyli rozwiniętą cywilizację.

Inni archeolodzy będą ją badać na południu kraju. Natrafią na najstarszy na świecie rysunek pojazdu kołowego! Wykonano go na glinianym naczyniu odkopanym w pozostałościach osady z lat 3635-3370 p.n.e. w Bronocicach koło Krakowa. Zbadają też największą w Europie kopalnię krzemienia zbudowaną pod ziemią 3500-3300 lat p.n.e. w Krzemionkach Opatowskich w Górach Świętokrzyskich. Z wydobywanego tam krzemienia produkowano siekierki, groty, dłuta i wysyłano do odległych części Europy. Zaś w grobowcach kujawskich archeolodzy odkryją narzędzia z krzemienia sprowadzanego aż z Wołynia.

Mistrz usunięty za regał

Wojskowy namiot, obok kilka mniejszych i barakowóz, w którym mieszka prof. Jażdżewski. Stoją na polanie. Jest lato 1968. Wyprawa archeologiczna odsłoni wnętrza wszystkich grobowców w Wietrzychowicach i sąsiednim Sarnowie.

Jażdżewski jest szczęśliwy. Przekonał państwowych urzędników, by wpisali grobowce do rejestru zabytków. Ale w 1968 roku na Uniwersytecie Łódzkim, tak jak na innych uczelniach, trwa czystka. Po protestach studentów przywódca PRL Władysław Gomułka rozpoczął nagonkę antysemicką. Wyrzucani są niepokorni naukowcy i studenci. Prof. Jażdżewskiemu nie podoba się to. – Ojciec nie krył się z chodzeniem do kościoła, gdy inni robili to po kryjomu, bo obawiali się represji – opowiada jego syn Ryszard. Jażdżewski ma pięcioro dzieci oraz szóste przybrane. Yoshiho Umeda to syn jego przyjaciela – profesora z Japonii (będzie studiował polonistykę i wstąpi do „Solidarności”, a w 1981 roku zorganizuje podróż Lecha Wałęsy do Japonii).

Partyjne władze Uniwersytetu Łódzkiego boją się usunąć Jażdżewskiego. Jest sławą. Awansują za to bez rozprawy habilitacyjnej na docenta jednego z jego uczniów. W 1968 roku robią to masowo. Nowy docent pnie się w górę w partii komunistycznej. Chce zostać kierownikiem Katedry Archeologii. Udaje mu się to w 1972 roku. „Postąpił w taki sposób, że zmuszony zostałem opuścić Uniwersytet Łódzki kilka lat przed przejściem na emeryturę, w połowie roku akademickiego” – wspomina prof. Jażdżewski.

Pozostanie dyrektorem Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi. Na emeryturę przejdzie w 1979 roku. Dostanie posadę… konsultanta i biurko przy nieszczelnym oknie za regałami w muzealnej bibliotece. Pracownicy będą przychodzić, by tłumaczył im korespondencję, bo włada biegle ośmioma językami.

W 1985 roku władze Uniwersytetu Łódzkiego przypomną sobie o prof. Jażdżewskim i przyznają mu doktorat honoris causa. Trzy tygodnie później umrze na serce.

Ostatni strażnik piramid

Zielony myśliwski kapelusik, brakuje tylko piórka. Wydatny nos i bystre oczy. Eugeniusz Paliwoda przypomina Władysława Hańczę w roli Boryny z „Chłopów”. We wsi mówią o nim „strażnik piramid”.

Jest 1995 rok, wieś Śmieły, obok Wietrzychowic. Filmowcy kręcą wspomnienie o prof. Jażdżewskim. Paliwoda najął się u niego jako robotnik i odkopywał grobowce. Potem postanowił ich pilnować. Czasem skosi na nich trawę i powyrywa chaszcze. Jażdżewski załatwił mu legitymację społecznego opiekuna zabytków.

Paliwoda z okien gospodarstwa widzi, kto przyjeżdża do grobowców. W kredensie ma księgę w grubej oprawie. Tych, którzy budzą jego zaufanie, prosi, by się wpisali. Nieproszonych gości przegania. Nosi ze sobą walizeczkę, a w niej trochę rupieci i starożytnych zabytków. O każdym snuje długie opowieści.

– Pokazywał mi miecz. Mówił, że pochodzi z pola bitwy pod Płowcami, też na Kujawach, gdzie w 1331 roku Polacy starli się z Krzyżakami – opowiada Andrzej Wojasiński, rolnik z sąsiedniego gospodarstwa.

Paliwoda coraz częściej będzie znikał i włóczył się po lasach. Aż pewnego dnia w 2003 roku zostanie znaleziony martwy. Na wsi będą mówić, że się powiesił.

Szwed tropi megality

Szwed ma laptop i mobilny internet. – Wielki świat przyjechał do Izbicy Kujawskiej! – wspomina Adam Myrta, dyrektor Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury.

Jest 2001 rok. Szwed pyta o grobowce. Nazywa się Tom Kronsju i prowadzi w Skandynawii sieć hoteli. Pasjonuje się stawianymi w neolicie budowlami z kamienia – „megalitami”. Szuka ich po całej Europie.

Z Myrtą rozmawiają całą noc. Wpadają na pomysł, aby stworzyć Europejski Szlak Megalitów, który będzie prowadził do Izbicy. Myrta wierzy, że to przyciągnie turystów.

W gminie patrzą na niego z niedowierzaniem. „Fantasta” – myślą. Izbica to 2779 mieszkańców, dwa kościoły: czynny katolicki i rozwalony ewangelicki, stara synagoga oraz dworek, w którym według legendy mieszkała matka Chopina. Do gminy należą też okoliczne wioski. Wokół nich pola pszenicy i kukurydzy (Niemcy w czasie okupacji nazywali Izbicę „Mühlental” – Dolina Młynów). Mieszkańcy od czasów neolitu żyli z rolnictwa. Z czego dziś żyją? – Z przyzwyczajenia! – odpowiadają dowcipem.

Dron zagląda do grobowca

Nad ogromnym wykopem lata dron – niewielki, ze śmigłami. Fotografuje zarys odkopanego grobowca. Jest sierpień 2014. Wieś Gaj Stolarski nad jeziorem Długie, siedem kilometrów od Izbicy Kujawskiej. Dron należy do Fundacji Badań Archeologicznych Imienia Profesora Konrada Jażdżewskiego. Fundacja współpracuje z Muzeum Archeologicznym i Etnograficznym w Łodzi, które organizował Jażdżewski.

– Przyszedł do nas Adam Myrta i powiedział: „Najwyższy czas, abyście wrócili badać grobowce” – mówi dr Piotr Papiernik, prezes fundacji i pracownik naukowy muzeum.

Papiernik przemierzył 70 kilometrów kwadratowych wokół grobowców. – Okazało się, że budowano je na wzniesieniach, były centrami, wokół których powstała gęsta sieć osad. Musiały być ważne dla lokalnych społeczności – opowiada.

W Gaju zachował się najdłuższy grobowiec. Miał prawdopodobnie 150 metrów! Papiernik odkrył, że tuż obok istniał drugi. Odkopuje to, co po nim pozostało.

– Na Kujawach przetrwało zaledwie 15 grobowców. Po reszcie zachowały się tylko szczątki. To ostatni moment, by je zbadać. Rolnicy zaczęli stosować głęboszowanie – spulchnianie ziemi do głębokości 80 cm. Niszczy wszystko, co moglibyśmy odkryć – tłumaczy Papiernik.

Aby chronić grobowce, Myrta namówił władze Izbicy Kujawskiej do utworzenia Parku Kulturowego w Wietrzychowicach i Gaju. Poruszył lawinę: ludzie zaczęli interesować się przeszłością. Sąsiednia gmina Lubraniec powołała podobny Park Kulturowy w Sarnowie.

Na wykopie w Gaju ludzie dyskutują, w jakim celu budowano grobowce w kształcie piramid. – To kult człowieka czy siły wyższej? – zastanawia się nadleśniczy Mirosław Macherski z Nadleśnictwa Koło, w którego lesie są grobowce.

– Nie wiadomo. Podobne budowle stawiano w innych częściach Europy – odpowiada radny Eugeniusz Kałużny, emeryt, kiedyś pracownik wodociągów. Uratował archeologów, gdy w czasie letniej suszy nie mogli kopać. Załatwił im wodę do zraszania wykopu. – Męczyli się, to pomogłem.

Światełko z zaświatów?

Gliniany krążek z otworem to przęślik. Nałożony na wrzeciono służył jako ciężarek. Podczas przędzenia zapobiegał zsuwaniu się nici. Możliwe, że przęślika używali budowniczowie grobowców. Andrzej Wojasiński znalazł go na swoim polu. Ma 17 hektarów w pobliżu grobowców. Uprawia pszenicę i kukurydzę oraz hoduje krowy. Jego dziadek pomagał Jażdżewskiemu na wykopie. Teraz on sam najął się do pomocy.

Pamięta, że po zmierzchu ludzie ze wsi unikali lasu z grobowcami. Wierzyli, że zapalają się na nich światełka. Kilka lat temu Wojasiński pilnował maszyn do melioracji zaparkowanych na skraju lasu. Przez cztery miesiące spędzał noce obok grobowców i duchów nie spotkał. Narzeka, że na rolnictwie ciężko zarobić. – Rolnikom pochowanym w grobowcach powodziło się lepiej. Choć z drugiej strony tam leżą sami wodzowie: dzisiejsi sołtysi czy wójtowie – mówi.

Gdyby do grobowców przyjeżdżali turyści, coś by wymyślił: może otworzyłby pensjonat lub gospodarstwo agroturystyczne. Ale grobowce przyciągają tłumy tylko raz w roku – we wrześniu, na festyn.

Wehikuł do Europy

Naczynie wygląda jak odwrócona główka makówki. Być może podobieństwo nie jest przypadkowe. Bo budowniczowie grobowców uprawiali mak, który sprowadzili z południa Europy. Istnieje teoria, że używali go w czasie pogrzebów i innych ceremonii religijnych jako narkotyku wywołującego wizje. Naczynie to symbol Parku Kulturowego w Wietrzychowicach.

Leśną ścieżką suną tłumy ludzi. Jest niedziela 7 września 2014. Wśród grobowców odbywa się festyn. Myrta organizuje go po raz siódmy. Nazywa się „Wehikuł czasu”, bo ma przenieść uczestników do neolitu. Kobiety lepią naczynia z gliny, mężczyźni strzelają z łuku. Wszyscy jedzą kiełbasy i oglądają „polskie piramidy”.

Myrta wierzy, że w przyszłości tak będzie wyglądał każdy dzień w Wietrzychowicach. Opracował plan budowy Europejskiego Centrum Szlaku Megalitów. Ma kosztować 41 mln zł! – Udało mi się przekonać sejmik – cieszy się.

W sierpniu sejmik uchwalił, że budowa centrum to jedna z najważniejszych inwestycji dla województwa. Ma rozmawiać z rządem, by sfinansowała ją Unia Europejska – z puli blisko 450 mld zł, które wynegocjował dla Polski premier Donald Tusk.

– Powstanie Muzeum Kultury Pucharów Lejkowatych na Kujawach oraz zrekonstruowana osada neolityczna sprzed 3,5 tys. lat p.n.e. – zapowiada Myrta.

W muzeum znajdzie się pracownia archeologii doświadczalnej i biblioteka naukowa. – Na otwartej przestrzeni ustawimy miniatury najbardziej znanych w Europie megalitów, np. Stonehenge. To będzie coś w rodzaju mapy dla turystów. Pokażemy im: „Tu jesteście, a tam powinniście pojechać”. W Wietrzychowicach zaczynałaby się droga do Europy – ciągnie Myrta.

Tu zaczęło bić serce

– Na razie mieszkańcy nie korzystają z tego, że są u nas grobowce. Nikt nie przyszedł z inicjatywą, aby postawić przy nich choćby kiosk – martwi się Marek Śledziński, burmistrz Izbicy. Ale wierzy, że to się zmieni.

Na wykopie u dr. Papiernika pracują studenci i absolwenci zarządzania i bankowości ze szkół we Włocławku, Koninie i Kole. Interesują się archeologią, ale też chcą dorobić, a innej pracy nie ma. – Inwestycja za unijne pieniądze może zmienić cały region. Na Zachodzie turystyka wokół archeologii to cały przemysł – przekonuje Papiernik.

– Tu osiedlili się pierwsi rolnicy i zaczęło bić serce Polski! – entuzjazmuje się Sławomir Kopyść z zarządu województwa. Ma nadzieję, że „kraina polskich piramid” przyciągnie turystów. A ci, jak przyjadą i zobaczą kujawskie jeziora i lasy, to wrócą.

– W ciągu ostatnich 25 lat zdarzyło się w Polsce wiele rzeczy, których też nie mogliśmy sobie wyobrazić – przekonuje nadleśniczy Macherski.

Czyżby fatum wiszące nad polskimi „piramidami” – unikatowymi w Europie, ale zapomnianymi – przestało działać?

Targowisko namiętności

Reportaże „Kto szyje – wyżyje” oraz „Targowisko namiętności” z 1993 roku – o odradzaniu się kapitalizmu na wielkich bazarach odzieżowych pod Łodzią zostały uhonorowane Nagrodą Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nazywaną wówczas „polskim Pulitzerem”.

Targowisko namiętności

Gazeta Wyborcza, 27 kwietnia 1993, s. 10

Udziałowcy spółki „Afix” nie rozumieją, dlaczego burmistrz Tuszyna uwziął się na nich. Burmistrz zaś mówi, że po prostu chce ucywilizować dziki handel.

Trzy lata temu w lesie, obok sportowej strzelnicy, stanął samochód, z którego właściciel zaczął sprzedawać odzież. Wkrótce zatrzymało się drugie i trzecie auto. Teraz wzdłuż drogi Łódź-Piotrków codziennie handluje kilkanaście tysięcy ludzi. Dlaczego właśnie tam, na poboczu szosy koło Tuszyna? Tak jakoś wyszło. Może dlatego, że miejsce ruchliwe – niedaleko stąd droga Łódź-Piotrków przecina trasę szybkiego ruchu Warszawa-Katowice.

Tuszyn leży na pograniczu województw łódzkiego i piotrkowskiego, dwadzieścia kilometrów od Łodzi. To największy w Polsce rynek krawców i hurtowników odzieży. W samym mieście zarejestrowano blisko 800 przedsiębiorstw, głównie odzieżowych, w sąsiedniej gminie Rzgów – 600.

W Tuszynie mieszka siedem tysięcy ludzi. Ryneczek z pomalowanym na biało kościółkiem, kilkanaście ruder, odrapany urząd gminny. Wygląda tak, jakby czas się tu zatrzymał. Jedyna widoczna zmiana to sprywatyzowana zimą geesowska gospoda – obecnie pizzeria „Tuszynianka”.

Bazar położony jest z dala od miasta, tuż obok drogi, na przestrzeni blisko dziesięciu kilometrów.

Droga żywicielka

Codziennie wzdłuż szosy ustawia się z towarem trzy, cztery tysiące ludzi. Kupujących jest kilkakrotnie więcej. Na szerokiej dwupasmówce tworzą się gigantyczne korki, bo przejazd tamują dziesiątki aut zjeżdżających i wyjeżdżających na szosę.

Droga to interes dla wszystkich. Okoliczni rolnicy na polach i podwórkach urządzili płatne parkingi. Co drugi budynek przy szosie to warsztat krawiecki lub hurtownia. Przy drodze znajduje się także piętrowy, elegancki zajazd, kilka minibarów oraz mnóstwo obskurnych budek z hot-dogami i kiełbasą.

Podróbka, nie fajans

Pan Waldek wykupił stoisko na rynku w Tuszynie przed rokiem. Ma zakład krawiecki w miasteczku. Zatrudnia dwie szwaczki, które szyją spodnie, kurtki i spódnice dżinsowe. Mówi, że kilka lat temu było łatwiej: – Szyło się byle fajans: spodnie i kurtki z kreszu. Ludzie kupowali wszystko, bo w sklepach nic nie było.

Spodnie z dżinsu mają plakietki Levisa i kosztują 110 tysięcy. – Podróbki nikt nie pozna, bo dżins jest brazylijski – zapewnia pan Waldek.

Dżinsy kupują właściciele butików i kupcy znad zachodniej granicy, którzy po tańszy towar jadą w głąb kraju. Na przygranicznych rynkach ceny są z reguły dwukrotnie wyższe.

Agata ma trzydzieści kilka lat. Sprzedaje robione we własnym zakładzie rajstopy. Na rynek jeździ z mężem rozklekotanym maluchem.

Dwa lata temu została zwolniona z łódzkiego „Feniksa”. Jest jej ciężko, bo ma dwójkę dzieci. Twierdzi, że handel w Tuszynie lepiej się opłaca niż praca w „Feniksie”, choć w ubiegłym miesiącu musiała pożyczyć pieniądze, by zapłacić placowe. Uważa, że teraz pracuje ciężej niż w fabryce.

Jej sąsiad, również właściciel malucha, zachwala „piszczące sweterki” dla dzieci po 75 tysięcy. Na piersiach mają naszyte główki małp i misiów. Piszczą, gdy nacisnąć ich nosy.

„Pierwsza” na poboczu

Na jednym ze stoisk natykam się na ciężarówkę Zakładów Przemysłu Jedwabniczego ,Pierwsza’ Łódź]. Z samochodu wystają bele materiału. Dyrektor Maciej Bursa twierdzi, że przedsiębiorstwo balansuje na krawędzi. Do Tuszyna codziennie przyjeżdża zakładowy autobus lub ciężarówka z towarem.

– Trochę reklamujemy się, pokazujemy, że jeszcze istniejemy, i przynosi to efekt – mówi dyrektor. „Pierwsza” sprzedaje drobnym przedsiębiorcom blisko 80 proc. produkcji. Miesięcznie 700 tysięcy metrów za 13-14 mld zł. Najlepiej idzie wiskoza na sukienki i bluzki: – Nasi klienci rano jadą do Tuszyna, w dzień przychodzą do nas, a w nocy szyją.

Po towar dla Niemca

Pani Alina regularnie przyjeżdża po towar do Tuszyna z Zielonej Góry. Za komunistów prowadziła małą cukiernię, w której piekła pączki. Gdy w 1991 r. zniesiono wizy, zabrała się za handel z Niemcami. Dorobiła się kiosku na przygranicznym rynku w Łęknicy.

– Na bazarach przy granicy jest wszystko, co Polska ma na sprzedaż. Koszyki z wikliny, odzież, żywność – twierdzi.

W Tuszynie najczęściej kupuje kurtki myśliwskie w kolorze khaki po 250 tysięcy za sztukę. Kurtki są szyte w Łodzi, ale tweedową tkaninę sprowadza się z Niemiec.

Opłaca się kupić dużo tanich legginsów z lycry – w Tuszynie kosztują 40-50 tysięcy. Dawniej legginsy przywoziło się z Turcji, ale teraz coraz więcej szyje się w okolicach Łodzi. Nadal importuje się jednak materiał.

Pani Alina nie chce ujawnić zysku. – Da się zarobić – mówi krótko.

Śmierć turystyki

Mój sąsiad z bloku zarabia na życie handlem w Tuszynie. Co dzień rano widzę, jak ładuje do starego, odrapanego volkswagena worki z odzieżą. Najpierw była Turcja, potem handel obwoźny, teraz hurt w Tuszynie.

Pięć lat temu zaczął jeździć „na wycieczki” do Turcji. Śmieje się, gdy przypomina sobie autokar wyładowany po brzegi towarem. Twierdzi, że czasy handlu turystycznego na masową skalę już się skończyły, a turyści-przemytnicy stali się legalnymi hurtownikami, obracającymi dużą gotówką. Zmienił się również kierunek importu. Odzież sprowadza się głównie z Chin, Korei i Tajlandii.

Dwa lata temu sąsiad zajął się handlem obwoźnym. Odzież i buty kupował na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Sprzedawał w małych miejscowościach między Łodzią, Piotrkowem i Sieradzem. Każdego dnia wstawał o czwartej rano i jechał do innego miasteczka.

– Ludzie mają coraz mniej pieniędzy, a konkurencja jest coraz silniejsza. Każdy, kto dorabia się kilkudziesięciu milionów, przerzuca się na handel hurtowy w Tuszynie – tłumaczy. Dopiero teraz zaczyna mu się lepiej powodzić, a sypia nawet do siódmej rano.

Handluje wszystkim, na czym da się zarobić. Sprzedaje swetry indyjskie z wielbłądziej wełny po 260 tysięcy, tajlandzkie koszule z błyszczącej bawełny, która imituje skórę, po 98 tysięcy i chińskie tenisówki po 40-50 tysięcy.

Co dwa tygodnie jeździ po towar do hurtowni w Warszawie i Wrocławiu.

50 milionów i głowa w Głuchowie

W Tuszynie działają trzy główne targowiska. Dwoma administruje gmina. Trzeci bazar – w Głuchowie (również na terenie gminy Tuszyn), położony od strony Piotrkowa, najbliżej szosy Warszawa-Katowice, zorganizowali dwaj przedsiębiorcy. Założyli spółkę Afix, która wydzierżawiła od jednego z rolników pole przy szosie. Targowisko powstało tam dwa lata temu, gdy w Tuszynie zabrakło miejsca dla kolejnych kupców.

– To była podmokła łąka, a krowy, które się na niej pasły, chorowały na ołowicę – twierdzi Jacek Lesiak, jeden z przedsiębiorców. Ze wspólnikiem osuszyli i utwardzili pole. W ciągu dwóch lat powstało tysiąc stoisk. Część kupców postawiła na placu budki i kontenery, z których sprzedaje towar.

W Głuchowie wykupienie stoiska na miesiąc kosztuje 400 tys. zł (na rynkach gminy – od 500 tys. do 1 mln zł). Handel rozpoczyna się tu najwcześniej, bo o czwartej rano, i kończy około dziewiątej, gdy na pozostałych tuszyńskich rynkach ruch jest największy. Handlarze uważają, że właśnie w Głuchowie są zawierane największe transakcje.

Udziałowcy Afixu Janusz Pabich i Jacek Lesiak mają nie więcej niż po trzydzieści lat. Chodzą w modnych garniturach i jeżdżą chevroletem.

– W Tuszynie mówią, że jesteśmy miliarderami. Tymczasem jedyna rzecz, której dorobiliśmy się, to samochód za 120 milionów – śmieje się Lesiak.

Zanim założyli spółkę, sami zajmowali się handlem: – Zaczynaliśmy wiosną 1990 roku z milionem złotych w kieszeni. Starym polonezem z przyczepą woziłem po dwie tony bawełny. Ale pracowałem dłużej niż po osiem godzin. We wrześniu mieliśmy już sto milionów obrotu.

– W Polsce wystarczy trochę pomyśleć, aby zarobić. Do dobrego interesu potrzebne jest 50 milionów i głowa – uważa Lesiak.

Krezus z Kruszowa

W zeszłym roku spółka Afix dała 50 milionów szkole podstawowej w Kruszowie. Na mikołajki 150 uczniów dostało dodatkowo paczki ze słodyczami. W tym roku co miesiąc spółka daje podstawówce 15 milionów. Dlaczego? Lesiak twierdzi, że ma w tym swój interes.

Dyrektor szkoły w Kruszowie Bogdan Filipowicz pokazuje Encyklopedię Guinnessa i kasety wideo kupione za pieniądze od Afixu. Wystarczyło także na odmalowanie budynku.

– Jestem uważany za najbogatszego dyrektora w okolicy. Szkoła to teraz wizytówka wsi – mówi Filipowicz.

Skargi monopolisty

Na rynkach zarządzanych przez władze Tuszyna jest 2000 stoisk. Burmistrz Eugeniusz Waszkiewicz oblicza, że w tym roku targowiska przyniosą 8 mld zł zysku. Dla kupców chce zbudować hale targowe.

– To nie będzie prymitywna inwestycja w stylu Europa Wschodnia. Zapewni standard z drugiej strony kontynentu – zapowiada burmistrz. Twierdzi, że budowa to na razie tajemnica, bo konkurencja nie śpi.

Waszkiewicz uważa, że targowisko w Głuchowie jest nielegalne, a dwaj przedsiębiorcy uzyskują potężne dochody, które powinny płynąć do budżetu gminy. Burmistrz od dwóch lat próbuje zlikwidować ten bazar.

– Prowadzenie targowisk to monopol gminy. Nie walczę z konkurencją, ale próbuję ucywilizować dziki handel – uważa Waszkiewicz.

Mówi, że w Głuchowie rolnik użytkuje swoje pole niezgodnie z przeznaczeniem. Dwa lata temu burmistrz naliczył mu ponad 400 milionów kary i polecił wznowić produkcję rolną.

Gmina ma wyrok sądu, który nakazał rozebranie kontenerów i budek Afixu na rynku.

– Rok temu chcieliśmy wynegocjować z Afixem zryczałtowaną opłatę targową, która należy się nam według prawa – twierdzi burmistrz. – Zostaliśmy oszukani, bo spółka zerwała rozmowy bez uprzedzenia.

– Przed Wielkanocą na targowisku w Głuchowie pojawiła się Straż Miejska, która zaczęła wypisywać kupcom mandaty po 50 tys. zł za handel w niedozwolonym miejscu. Kupcy nie zapłacili, doszło do awantury i Straż musiała wycofać się z placu.

– Jesteśmy organem publicznym i będziemy konsekwentnie egzekwować swoje prawa – zapowiada burmistrz.

Na czym polega kapitalizm

Jacek Lesiak dawałby pieniądze na wszystkie szkoły w gminie, gdyby burmistrz dał mu spokój. Teraz musi wynająć ochroniarzy, bo Straż Miejska straszy mu klientów. Ochroniarze biorą drogo i w tym miesiącu szkoła w Kruszowie nie dostanie pieniędzy.

– Chwalę mojego dobroczyńcę. Jeśli burmistrz dałby mi pieniądze, chwaliłbym jego, na tym chyba polega kapitalizm – uważa dyrektor Filipowicz. – Czy mam nie brać pieniędzy, bo od wroga gminy są nieładne i brudne?

Filipowicz od 10 lat jest dyrektorem. Obawia się, że będzie musiał odejść, gdy w styczniu przyszłego roku gmina przejmie szkołę.

Burmistrz Waszkiewicz twierdzi, że gdyby gmina ciągnęła zyski z targowiska w Głuchowie, dawałaby szkołom wielokrotnie więcej niż Afix.

– To śmieszne pieniądze – mówi o sumie, jaką dostała od spółki podstawówka w Kruszowie. Gmina pożyczyła pięciu szkołom 300 milionów.

Plac marketingowy

Lesiak protestuje, gdy mówię o targowisku w Głuchowie. – Nie prowadzę targowiska. To punkt pośrednictwa i marketingu. Mam zezwolenie na pośrednictwo. Kontaktuję tylko kupców i producentów – zapewnia.

  • Gmina zaszantażowała nas, że zezwolenie na targowisko dostaniemy, jeśli oddamy 40 proc. dochodów. Zgadzaliśmy się tylko na 20 proc. i dlatego nie doszło do porozumienia – twierdzi Lesiak.

Prywatyzacji chcą łeb ukręcić, bo to konkurencja – mówią o władzach Tuszyna ludzie na targowisku w Głuchowie.

Burmistrz traktuje nas jak przestępców, a gdyby nie my, handlarze przenieśliby się do sąsiedniego Rzgowa – mówi Lesiak.

W Rzgowie, położonym od strony Łodzi, powstają przy szosie ogromne hale targowe. Buduje je biznesmen z Łodzi, który dzierżawi grunt od wójta Rzgowa. Wójt uważa, że uda mu się ściągnąć kupców z Tuszyna i z czasem handel przeniesie się do jego gminy.

Burmistrz już nie śpiewa

Waszkiewicz, zanim przed trzema laty został burmistrzem, śpiewał piosenki satyryczne w zespole studenckim „Nijak”: – Uprawialiśmy publicystykę. Teraz przyszedł czas, aby pokazać, jak się robi to, o czym śpiewaliśmy.

Burmistrz uważa, że Afix od dwóch lat bezkarnie łamie prawo.

– Gdyby gmina pozwoliła nam działać, w ciągu kilku miesięcy zrobilibyśmy z naszego punktu pośrednictwa cudo. Nie możemy wybudować nawet betonowej drogi, bo nie mamy zezwolenia, a co dopiero mówić o hali targowej. Budki na placu nie są piękne, ale rzeczywistość też nie jest piękna – uważa Jacek Lesiak. – A Waszkiewicz to był równy facet. Znam go z czasów studenckich. Śpiewał wtedy o muchach i komarach. Zagrałbym z nim w bilard i piwa się napił, ale nie bardzo rozumiem, co on teraz robi.

Kasa dla górników i zaścianek w Łodzi

Nie bywam na salonach. Kilka dni temu zrobiłem wyjątek. Zaprosił mnie znajomy na imprezę w rodzinnej Łodzi. Nie spodziewałem się, że spotkam tam aż tylu ważnych redaktorów. Na mój widok jeden z nich syknął: – „Odczep się, przestań pisać o Łodzi!”.
Naraziłem się mu, bo równo przed rokiem napisałem reportaż „Łódź, miasto przeklęte”. Nie może mi wciąż tego darować. Jest przekonany, że moim reportażem zepsułem pozytywny wizerunek miasta i optymistyczną wizję przyszłości.

Napisałem, że Łódź jest w najgorszej sytuacji spośród innych wielkich miast Polski. Upadek komunizmu w 1989 roku pociągnął za sobą upadek włókiennictwa w Łodzi. A to spowodowało ruinę gospodarczą. Miasto straciło podstawę bytu.
Łódź powstała w XIX wieku na handlu tekstyliami z carską Rosją; zbudowane wówczas fabryki po II wojnie światowej zaczęły produkować dla Związku Radzieckiego. Komunizm je zakonserwował. Gdy upadł, fabryki przestały być potrzebne – ich ruiny wciąż straszą, choć wiele wyburzono.
Kto wie, czy w Łodzi nie dokonała się najbardziej spektakularna zmiana w ciągu 25 lat wolnego rynku i demokracji w Polsce. Dokonała się na naszych oczach, ale przekroczyła granice wyobraźni. Blisko 100 tysięcy włókniarek musiało porzucić swój zawód. Pozostawiono je samym sobie. Przez 25 lat nie dostały od rządu ani grosza. Nie były tak groźne jak górnicy, którzy zjeżdżali do Warszawy, aby palić opony – szacuje się, że przez 25 lat dostali 150 mld zł! Właśnie znów zaprotestowali i wymusili od rządu kolejne miliardy.
Włókiennictwo w Łodzi umierało w ciszy. Zniknęło zanim ktokolwiek zauważył. Pozostała po nim czarna dziura i 40-50 tysięcy bezrobotnych – dziś to dzieci i wnuki dawnych włókniarek. Nie przystosowały się do nowych czasów – nie potrafiły, nie mogły, nie miały szansy. Nie mają pracy, nie korzystają z sukcesu gospodarczego nowej Polski. O tym właśnie napisałem reportaż.
To niewiarygodne, ale wielka zmiana, która dokonała się w Łodzi, wciąż nie jest uświadamiana – nawet wśród ludzi, którzy tworzą tzw. „elity miasta”! Wkurzyłem się, że politycy wszystkich opcji od lat zamykają oczy na to, co widać na ulicach Łodzi. Opowiadają te same banały i komunały oraz udają, że nie ma już bezrobotnych potomków włókniarek.
Reportaż był ostry. Przypomniałem serię dramatycznych zdarzeń z początku ubiegłego roku – na przykład śmierć pijanej kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży, która w noc sylwestrową wspólnie z kolegami wyposażonymi w kije bejsbolowe, zatrzymywała auta w centrum Łodzi. Bo tam gdzie panuje bieda, czasem zdarzają się patologie. To oczywista zasada.

Okazało się, że naruszyłem „nieformalne tabu”. Rzesze ludzi bez pracy, którzy sobie nie radzą, to dla wielkiego miasta wstydliwa sprawa – lepiej nie pisać o bezrobociu, biedzie, a już na pewno nie o patologiach. Po opublikowaniu reportażu od lokalnych polityków usłyszałem: – „Co teraz powiedzą o nas w innych miastach!”.
Pewna radna prominentnej partii zaatakowała mnie na Facebooku, że mój reportaż to „stygmatyzacja” Łodzi. Abym zrozumiał o co jej chodzi, skopiowała z Wikipedii (widać innego źródła nie znała) definicję tego słowa.
Inny łódzki polityk z proeuropejskiej partii zarzucił mi, że skoro takie rzeczy piszę to nie jestem „prawdziwym łodzianinem” (zabrzmiało tak samo jak „prawdziwy patriota” lub „prawdziwy Polak” ).
Znana ekonomistka przysłała list do gazety, że się ze mną nie zgadza. W prywatnej rozmowie przyznała, że napisałem prawdę, ale oburzała się: – „Nie wolno o tym pisać w ogólnopolskiej gazecie o wysokim nakładzie. To psuje wizerunek miasta!”. Takie myślenie to robienie z Łodzi zaścianka. Pani Dulska się kłania!

Redaktor, którego niedawno spotkałem, uważa, że dziennikarze powinni ustalić, jak pisać o Łodzi. Popiera obecną panią prezydent, która rządzi od 2010 roku. Za pieniądze Unii Europejskiej buduje ona Nowe Centrum Łodzi, tunel i dworzec tramwajowy przy ul. Piotrkowskiej. Dała mieszkańcom nadzieję. Dlatego wybrali ją na drugą kadencję w pierwszej turze wyborów. Z tego powodu redaktor zachęca: – „Teraz o Łodzi trzeba pisać dobrze!”.
Kibicuję pani prezydent, ale nie zamierzam kolorować rzeczywistości. Nie będę także z nikim uzgadniał jak pisać o Łodzi. Nie mam okazji, bo z zasady nie bywam na salonach. Jako dziennikarz stawiam trudne pytania i nie zważam na to, że pani prezydent się obraża. Trochę niepokoi mnie, że nie odpowiada co zrobić z bezrobotnymi dziećmi i wnukami włókniarek. Jest przekonana, że włókiennictwo w Łodzi nie upadło – dowodem jest według niej to, że ludzie „na czarno” szyją odzież w mieszkaniach…

22 stycznia 2015