Waćpan, co jest sobą zaćpan czyli badylarze III RP

Tekst opublikowany 14.03.2015 w „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej”, wywołał dyskusję o osiedlach grodzonych i polskiej klasie średniej.

 

Przegrodzona Ulica

 

Na kapustowisku pod miastem rośnie klasa średnia. Głodna sukcesów, nienasycona i pazerna. To ona buduje nową Polskę. Ale coś z nią jest nie tak: odgrodziła się od reszty w zamkniętym osiedlu.

Kwietniki są betonowe, w kształcie prostokątów. Stoją na środku ulicy. Ci, którzy je ustawili, uważają, że ulica należy wyłącznie do tych, którzy mają przy niej domy, i… sąsiedzi nie powinni po niej jeździć. Ci z domów za kwietnikami niech jeżdżą naokoło. Większości mieszkańców to się podoba.

To ulica na nowym osiedlu Wilanów-Zawady. Mieszkają tam prawnicy, lekarze, aktorzy, dziennikarze, prezesi spółek giełdowych… Zdjęcie przegrodzonej ulicy znalazło się na Facebooku i warszawskich portalach internetowych. Wywołało lawinę komentarzy:

Anonimowy: „Kargul z Pawlakiem się kłania, słoma z butów”.

Umcyk: „Dorwało się chamstwo do kasiory i pomyślało, że mu wszystko wolno”.

Janina P.: „Podobno mają dołożyć drut kolczasty i strzelać ze śrutu, jak kto do nich wlezie na miedzę”.

Głos zabrali też mieszkańcy Zawad.

dzik: „Mentalność PRL-u, mieszkanie w blokach uczyniło z was owce, które myślą, że wszystko jest wspólne. Grunt jest mieszkańców. Jak będą chcieli zrobić sobie basen, to mogą sobie go tam postawić, bo to ICH”.

gość: „Słoje, won!!!!”.

A mury nie runą!

Zawady to dawna wieś między pałacem królewskim w Wilanowie i Wisłą, w 1951 roku włączona do Warszawy. W PRL była rajem dla ogrodników nazywanych badylarzami. Uprawiali tu kapustę i stawiali szklarnie. W III Rzeczypospolitej przestało się to opłacać, więc sprzedali ziemię deweloperom, a ci zbudowali osiedle domów jednorodzinnych i apartamentowców. Wprowadziła się do nich nowa klasa średnia – wykształceni, ciężko pracujący i ambitni ludzie, którym Polska zawdzięcza rozwój gospodarczy.

Większość uznała, że najbezpieczniej będzie w ogrodzonych osiedlach z dala od tych, którym w życiu się nie udało. W internetowej dyskusji jeden z mieszkańców przekonywał: „Najsmutniejsze jest to, że mieszkamy w kraju, gdzie płot, brama i furtka to podstawa spokojnego życia. Każdy z nas chce żyć w spokoju i ma do tego prawo, nie każdy potrafi to zrozumieć i uszanować…”.

Wszystkie drogi na Zawadach prowadzące w kierunku Wisły są drogami prywatnymi, osiedlowymi i są zamknięte. Ktoś zaapelował w internecie: „Rozumiem, że ktoś zamyka swoje osiedle szlabanem i problemu nie widzi, a u kogoś kwietnik bardzo go uwiera. No comments. Osobiście byłbym za otwarciem WSZYSTKICH tych dróg. Sąsiedzi, otwórzcie swoje bramy. Najlepiej już dzisiaj!”.

Apel nie odniósł skutku. Kwietniki, płoty i szlabany pozostały, bo ci, którzy się odgradzają, mają złudne poczucie, że żyją w lepszym świecie niż reszta społeczeństwa.

Na prywatnym szlaku za szybą

„Poranne spotkania w podziemnych garażach. Wszyscy zmierzają do swoich za drogich i za wąskich miejsc parkingowych, by wyruszyć do pracy. Mijają się w drodze do samochodów, a raczej czmychają, unikając nawet krótkich pozdrowień. Około godziny 18 miną się znowu w przestrzeni garażu i znikną za drzwiami swoich mieszkań” – opisuje życie zamkniętych osiedli Jacek Gądecki, socjolog z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej.

W ten sposób realizowana jest „wielka obietnica nowego, w domyśle – lepszego życia” tworzącej się w Polsce klasy średniej.

Kształtują się nowe relacje społeczne. „Ruszając z podziemnego garażu, mieszkańcy podróżują po mieście prywatnymi i służbowymi autami, docierają w długich korkach do kolejnych osobistych wysepek: miejsc pracy, supermarketów czy ulubionych centrów rozrywki i fitness” – pisze Gądecki w książce „Za murami. Polskie osiedla grodzone”.

Poruszają się indywidualnymi, prywatnymi szlakami. Żyją w swoim własnym świecie – w oderwaniu od miasta i jego pozostałych mieszkańców. Nic dziwnego, że czasem trudno im dostrzec innych ludzi.

Gdy pisałem reportaż o tzw. wykluczonych – potomkach włókniarek w Łodzi, którzy nie potrafią odnaleźć się w wolnorynkowej rzeczywistości i nie korzystają z rozwoju gospodarczego („Łódź, miasto przeklęte”, „Magazyn Świąteczny Gazety Wyborczej” z 1 lutego 2014 r.), najmocniej zaatakowali mnie – oprócz miejscowych polityków – przedstawiciele tamtejszej klasy średniej. Oni nie widzą takich ludzi na ulicach. Jedna z radnych twierdziła na Facebooku, że pisanie o nich to „stygmatyzacja” miasta. Działaczka tzw. ruchu miejskiego, która zrobiła karierę w agencjach reklamowych, a niedawno zatrudniła się na etacie w magistracie, oskarżyła mnie, że okazuję pogardę miastu i jego mieszkańcom.

Rajska Jabłoń nie dla każdego

Zamkniętych osiedli przybywa w zastraszającym tempie. Socjolog Paweł Kubicki opowiadał kilka lat temu o doktorancie, który porównywał ogrodzone osiedla w Niemczech i Polsce. W Berlinie znalazł zaledwie dwa, w Warszawie ponad 200. Według Jacka Gądeckiego w 2008 roku płoty lub mury okalały już 400 osiedli!

Ich nazwy mają podkreślać, że to ekskluzywne oazy szczęścia. Język angielski ma nadać im światowość: Garden Residence, Dolce Villa czy Płudy Village. Ale polskie nazwy są równie oryginalne: Lawendowe Ogrody, Cicha Dolina, Rajska Jabłoń czy Osiedle Królewskie. Mieszkanie zostało zastąpione przez apartament.

„Mur jest istotny nie tyle ze względu na bezpieczeństwo, (…) ale broni dostępu do przywilejów” – zauważył Jacek Gądecki. Pozwala zaspokoić wiele potrzeb: prestiżu, bezpieczeństwa i spokoju.

Mur określa także tożsamość mieszkańców. Przyjemność mieszkania w osiedlu za murem „wynika z głębszego przekonania o grupowym, podzielanym przez mieszkańców guście oraz z faktu, że w osiedlu żyją ludzie tacy jak my ” – pisze Gądecki. W domyśle lepsi od tych na zewnątrz, których nie chcemy w osiedlu.

Chłop i pan

Klasa średnia to pojęcie z Europy Zachodniej z okresu rewolucji przemysłowej, gdy rodził się kapitalizm. Określano tak tych, którzy założyli własny biznes i zaczęli żyć z zysków. Rekrutowali się najczęściej z mieszczan, którzy byli tam doskonale zorganizowani – walczyli o swoje prawa i przeprowadzili rewolucje w XVII wieku w Anglii, a w XVIII wieku we Francji.

Klasa średnia we współczesnej Polsce ma z nimi niewiele wspólnego. Nasi mieszczanie nie zdążyli zbudować kapitalizmu; do II wojny światowej dominowali posiadająca ziemię szlachta i wieśniacy. Część socjologów twierdzi, że właśnie z tego powodu (w przeciwieństwie do zachodnich mieszczan) Polacy nie nauczyli się współpracować – nie potrafimy się dogadać i robić rzeczy korzystnych dla ogółu.

Nasza tradycja to szlachecki indywidualizm i chłopski upór. W 1989 roku te cechy pozwoliły uwolnić przedsiębiorczość Polaków, którzy masowo zaczęli zakładać własne firmy. Ale blokują wszelkie współdziałanie dla dobra wspólnego. W połączeniu z liberalną ideologią, że każdy powinien liczyć na siebie, okazały się piorunującą mieszanką.

Socjolog Paweł Kubicki porównuje budowanie płotów wokół osiedli do zachowania bohaterów filmu „Sam swoi”, którzy są gotowi do rozlewu krwi w obronie miedzy. „W normalnym, europejskim mieście grodzenie wywoływałoby sprzeciw” – przekonywał socjolog. Ale w nowej Polsce miasto traktuje się „jak sumę prywatnych własności”. „Nasze nieszczęsne szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie świetnie wpasowało się w kulturę neoliberalną” – uważa Kubicki.

Socjolog kultury Adam Czech jest jeszcze bardziej radykalny. Odziedziczyliśmy „osobliwie rozumianą szlachecką wolność, nieźle korespondującą z włościańskim brakiem poszanowania dla prawa, bo prawo stanowił i egzekwował albo zaborca, albo ciemiężący nas pan”.

Menedżer ważniejszy od właściciela

Socjolog prof. Henryk Domański napisał 13 lat temu książkę „Polska klasa średnia”. Jest w niej wyraźnie zafascynowany społeczeństwem klasy średniej w USA. Każdy ma tam równe szanse, a najważniejszy cel to osiągnięcie sukcesu. Domański przytacza obrazową opinię antropolożki Margaret Mead, że w USA matki zapewniają swoje dzieci w kolebce: „Będę cię kochać”, ale zastrzegają: „jeżeli nie pozostaniesz w tyle”.

Prof. Domański uważa, że klasa średnia wyłania się w Polsce, ale powoli. – To osoby, które dobrze zarabiają i mają w związku z tym duże aspiracje do konsumpcji. Mieszkają w chronionych apartamentowcach, własnych domach albo pobrały kredyty hipoteczne, żeby móc zamieszkać wśród równych sobie i lepszych. Bo bardzo zależy im na tym, aby otoczenie wiedziało, że ich na to stać. Te zewnętrzne atrybuty powodzenia są elementami dobrego samopoczucia i własnej wartości – wszyscy mają wiedzieć, że oni nie są byle kim, ale ludźmi sukcesu – mówił prof. Domański w 2013 r. w wywiadzie dla Forsal.pl.

Socjolog wyróżnia wyższą klasę średnią, do której zalicza menedżerów zajmujących wyższe stanowiska kierownicze, oraz wysoko kwalifikowanych specjalistów zatrudnionych np. w finansach lub marketingu, często w korporacjach, które przyszły do Polski z Zachodu, a także prawników, lekarzy, nauczycieli akademickich, dziennikarzy, twórców kultury, inżynierów.

– Wyższa klasa średnia jest wciąż niewielka i nie powiększa się tak szybko, jak byśmy chcieli. Stanowi zaledwie 10 proc. społeczeństwa. W Skandynawii to 28-30 proc. – mówi prof. Domański.

Barierą jest brak nowych miejsc pracy np. w korporacjach i wielkich koncernach, których w Polsce jest wciąż zbyt mało – ich siedziby i centra zarządzania są w zachodnich krajach. Dlatego najbardziej wykształceni Polacy, którzy byliby najlepszymi kandydatami na menedżerów, emigrują na Zachód.

Przedsiębiorcy – właściciele firm zarabiają mniej niż menedżerowie i specjaliści w korporacjach. Dlatego należą do niższej klasy średniej, która stanowi aż 40 proc. społeczeństwa. Obok właścicieli firm tworzą ją urzędnicy, pracownicy biurowi, technicy oraz część ludzi zatrudnionych w handlu i usługach.

Auto jak koń

W latach 50. typowa amerykańska rodzina z klasy średniej miała dom z ogródkiem (kupiony zwykle na kredyt), zamrażarkę, suszarkę, elektryczny piec i samochód, a później także klimatyzator, kosiarkę do trawy, łódź motorową. Na wakacje jeździła do Europy.

W III Rzeczypospolitej członkowi klasy średniej także wypada mieć określony zestaw dóbr. Na czele dom z ogródkiem lub „apartament” w ogrodzonym osiedlu (też często na kredyt). Dobrze, jeśli dom, niczym szlachecki dworek, ma kolumny lub przynajmniej jakiś stylizowany element elewacji.

Ważne są dobry samochód – im większy, tym lepszy, najlepiej wielki SUV – grill, kosiarka do trawy – nawet jeśli do mieszkania należy ogródek o wielkości kilku metrów kwadratowych – sprzęt do fitnessu, prywatne przedszkole i szkoła dla dzieci, narty w Alpach, wyjazdy na żagle lub nurkowanie, wakacje w egzotycznych krajach.

Sprzedaż luksusowych aut rośnie u nas szybciej niż w innych krajach Europy. Firma KPMG szacuje, że w 2014 roku Polacy kupili auta najwyższej klasy za 5,6 mld zł. Zarejestrowali ich prawie o jedną trzecią więcej niż przed rokiem!

Arkadiusz Pacholski zauważył w „Magazynie Świątecznym”, że samochód pełni funkcję podobną do konia w Rzeczypospolitej szlacheckiej – jest potrzebny do okazywania „pańskości”. Szlachcic wskakiwał na konia, aby pogalopować do kościoła na drugi kraniec wioski – mógł okazać wyższość idącemu pieszo kmieciowi i ochlapać go błotem. Dziś każdy może poczuć się tak samo w samochodzie – w drodze do supermarketu za rogiem.

Centrum handlowe Sadyba niedaleko Wilanowa. Do zaparkowanego na przejściu dla pieszych wielkiego terenowego auta wsiada modnie ubrana kobieta i rusza na wstecznym biegu. Ktoś ucieka spod kół, ktoś inny protestuje. Kobieta krzyczy: – Z drogi, bo wezwę policję!

W liście do „Wyborczej” lekarz z oddziału ratunkowego warszawskiego szpitala pisze, że codziennie ma co najmniej 15 osób przejechanych na przejściach dla pieszych: „A wiecie państwo, kto jest – też w moich statystykach – absolutnym numerem jeden, jeśli chodzi o liczbę sprawców? Jest to pani lat 30-40, trzeźwa, w dobrym służbowym samochodzie (…). Zero refleksji! Zero wyrzutów sumienia! To ta staruszka wtargnęła na pasy! Jakie czerwone, jeszcze było żółte! „.

Czereśnie

Sklep na Zawadach. Czereśnie po 20 zł za kilogram, choć w centrum Warszawy po 12 zł. – Tak drogo?! Nie kupię – krzywię się.

Odwraca się kobieta z szalem wokół szyi otoczona zapachem perfum. – Ależ proszę pana, te czereśnie nie są najdroższe. Tamte obok kosztują 25 zł. Poproszę kilogram! – zwraca się do sprzedawcy.

– Klasom średnim zawsze zależało na demonstrowaniu oznak powodzenia i zamożności. Elementem tej strategii była chęć odróżnienia się od dołów społecznych. Stąd przekonywanie siebie i innych, że jestem lepszy od tych nieudaczników i że nigdy nie będę taki przegrany jak oni – mówił prof. Domański w wywiadzie dla Forsal.pl.

Zauważył również, że „im mniejsze się ma przekonanie, że otoczenie zalicza nas do ludzi sukcesu, tym silniejsze tendencje do domagania się bycia cenionym”.

Na początku lat 90., po upadku komunizmu Polacy mieli aspiracje, aby jak najszybciej stać się społeczeństwem zachodnim, i pojawiło się hasło: „Twórzmy klasę średnią!”. Mówił o tym Lech Wałęsa. Pewna organizacja zapisywała do klasy średniej, kryteriami były dochody i wykształcenie. Można było nawet otrzymać dyplom przynależności.

Whisky zmieszane

W Polsce odbywa się rewolucja miejska. Do miast przyjeżdżają młodzi ludzie ze wsi i miasteczek. Zdobywają wykształcenie, chcą się dorobić. Aspirują do tworzącej się klasy średniej.

Można to porównać z masowym napływem ludzi do miast w czasach PRL. Władza stawiała wtedy na przemysł i proletariat. Budowała fabryki, potrzebowała robotników. Powstały nowe ośrodki przemysłowe jak Nowa Huta, ożyły stare jak Łódź. Ludzie wyrwani z tradycyjnej wiejskiej kultury, w której najważniejsze były rodzina, Kościół i wspólnota mieszkańców, wpadali w czarną dziurę: nowe otoczenie nie oferowało im nowych wzorców, jak żyć. Byli jak trybiki w maszynie: praca w fabryce i mieszkanie w blokach. Socjologowie opisywali, jak nie potrafili się odnaleźć i przenosili niektóre zwyczaje do miast: na wycieraczkach pod drzwiami mieszkań zostawiali buty, w blokach hodowali kury.

Dziś przybywający do miast także zrywają z tradycyjną wiejską i małomiasteczkową kulturą. Mają jednak wzory, do których aspirują. Chcą żyć jak zamożne zachodnie społeczeństwa. Wyobrażenia czerpią z amerykańskich filmów i supermarketów.

31 października na Zawadach biegają dzieci przebrane za duchy i upiory. Wzdłuż głównej ulicy sprzedawcy rozstawiają stoły. Wciskają przechodniom dynie – wydrążone, z wyciętymi oczami i zębami, wyglądają tak samo jak w Ameryce. Kiermasz nazywa się Święto Dyni. Niewielu pamięta, że maskarada dzieci – przebierańcy – była także polską tradycją. Odbywała się w ostatni dzień karnawału – sam przebierałem się za diabła.

Z USA i Wielkiej Brytanii przyszła również moda na walentynki, święto zakochanych, które tak naprawdę jest świętem handlu. Podobnie jak wyprzedaże garażowe, na których mieszkańcy wystawiają niepotrzebne przedmioty.

„Nowoczesny” Polak pije whisky, bo na całym świecie wypada ją pić „ludziom na poziomie”. Jeśli komuś nie przechodzi przez gardło, może zabić jej smak coca-colą. W Polsce to rozpowszechnione – niezły symbol tego, jak przejmujemy zachodnie wzory.

Rewolucja jak u Marksa, czyli lemingi i słoiki

Młodzi uwierzyli w kapitalizm i hasło: „Chcesz osiągnąć sukces, licz na siebie!”. Są gotowi do wyrzeczeń. Zabiegają o pracę w korporacjach, są kreatywni, harują po godzinach. I rozpychają się łokciami, bo ścigają się z innymi w bezwzględnej pogoni za sukcesem.

Filozofka prof. Agata Bielik-Robson mówiła w „Dużym Formacie”, że to właśnie ci ludzie dokonują w Polsce prawdziwej rewolucji, bo „modernizują Polskę mentalnie i społecznie”. – To jest jedyna grupa, która naprawdę walczy. Dokładnie tak, jak to sobie Marks wyobrażał, pisząc o ludzie wczesnego kapitalizmu najeżdżającym miasta w poszukiwaniu lepszego życia – uważa Bielik-Robson.

Znaczna część przyjezdnych to dla niej prekariat (połączenie słów „precarius” – po angielsku „niepewny” – i „proletariat”) – ludzie duszeni przez bankowe kredyty lub zatrudnieni na umowach śmieciowych, ale aspirujący do wyższej pozycji społecznej. Są nazywani lemingami lub słoikami.

Ich postawa to mieszanka tego, co wynieśli z domów, oraz zachłyśnięcia się kapitalizmem: uporu i przywiązania do własności oraz silnego przekonania, że jak będą dużo pracować i wyprzedzą innych, to będą bogaci. Wielu się udaje i dzięki nim kraj się rozwija.

– Polacy są ambitni i głodni sukcesów. Potrafią wymyślać niestandardowe rozwiązania. To ich wielka zaleta w porównaniu z innymi nacjami – ocenia menedżer wysokiego szczebla z międzynarodowej korporacji. – Ale to, co jest zaletą Polaków, bywa też przekleństwem. Z trudem dostosowują się do zasad korporacji, często je naciągają, uważają, że to tylko wytyczne. Starają się pracować na własne konto. Bywa, że podkładają świnię innym. To utrudnia współpracę – dodaje menedżer.

Są często egoistyczni, niesolidarni i pazerni.

Alarmy wyją

– Mamy nadmiar obsesyjnego indywidualizmu. Brakuje zrozumienia korzyści, które płyną ze współpracy. To blokuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego – uważa prof. Domański.

Według niego postawa „to moje i nie muszę się liczyć z innymi!” to typowy kapitalizm na wczesnym etapie rozwoju. Cechą klasy średniej w USA czy Anglii jest zachowanie równowagi między „poleganiem wyłącznie na sobie” i współpracą z innymi.

– Amerykanie podwożą dzieci sąsiadów do szkoły. Powszechna jest postawa wzajemnej życzliwości. W małych miejscowościach mówi się „hello” do obcych ludzi na ulicy. Warto być życzliwym, bo może ktoś inny się zrewanżuje. U nas tego brakuje – porównuje prof. Domański.

Henryka Bochniarz z Konfederacji Lewiatan skupiającej prywatnych przedsiębiorców wspominała, jak w latach 80. na stypendium w USA musiała angażować się w działalność społeczną, bo po prostu inaczej nie wypadało: – W Stanach to powszechne. Z mężem i dziećmi żyliśmy z mojego stypendium – tysiąca dolarów. Klepaliśmy biedę, ale dawaliśmy dziesięć dolarów na filharmonię i pięć na publiczne radio. Taki był zwyczaj.

Socjolog Jacek Gądecki mówi, że w Polsce mieszkańcy potrafią ze sobą współpracować tylko wtedy, gdy mają wspólnego wroga – dewelopera, który nie dotrzymuje zobowiązań.

Ale kto choć raz był na zebraniu wspólnoty mieszkaniowej, ten wie, jak trudno przychodzi nam współpraca. Uzyskanie pełnej zgody w jakiejkolwiek sprawie graniczy z cudem. Jeśli to osiedle ludzi aspirujących do klasy średniej, jest jeszcze gorzej. Każdy traktuje swój „apartament” jak nietykalny własny teren. To, co za drzwiami, niewielu obchodzi.

„Niech ktoś (w domyśle administracja) to zrobi, przecież płacę!”. Nikt nie myśli o osiedlu jak o wspólnej własności, czyli czymś, o co powinien się zatroszczyć razem z sąsiadami. Nie mówiąc już o tym, co jest za murami osiedla, gdzie mieszkają „ci gorsi”.

Gdy mieszkańcy wyjeżdżają na wakacje, w apartamentach i segmentach całymi dniami wyją alarmy. Włączają się pod wpływem wysokiej temperatury. Nie ma sposobu, aby je wyłączyć pod nieobecność właścicieli.

Socjolog kultury Adam Czech: – Polski lud i wywodząca się z niego tak zwana klasa średnia (…) ignorują całą tradycję wypracowanych w Europie Zachodniej zasad współżycia społecznego, tradycję sięgającą jeszcze czasów prawa rzymskiego. (…) Każdy może zatem swoją egoistyczną postawę usprawiedliwiać „świętym prawem własności” i podchwyconym z amerykańskich filmów hasłem: „To jest wolny kraj!”.

Hałaśliwi, przebojowi hipokryci

„Jednym z nieuniknionych skutków rywalizacji w społeczeństwie równych szans jest niechętny stosunek do udzielania pomocy, (…) jeżeli o coś prosisz, to nie umiesz rozwiązać swych własnych problemów” – pisze prof. Domański w książce „Polska klasa średnia”.

Przez 25 lat media nieustannie donosiły o kolejnych grupach zawodowych: rolnikach, górnikach itp., którzy jak za czasów PRL wyciągają rękę po pieniądze do państwa. Przeciwieństwem miała być przyszła klasa średnia – ludzie, którzy wzięli sprawy w swoje ręce. Problem w tym, że w III Rzeczypospolitej normą się stało, że każdy ciągnie do siebie i próbuje wyrwać jak najwięcej. Zamiast walczyć z przywilejami w imię „równych szans dla każdego”, próbują zachować je dla siebie. Prawnicy pod pretekstem dbania o kwalifikacje tworzą „feudalny” monopol. Lekarze pracują na kilku posadach – państwowych i prywatnych, co w każdym innym zawodzie byłoby uznane za konflikt interesów.

Umowy śmieciowe były w Polsce powszechne od dwóch dekad. Ale głośne stały się wtedy, gdy korporacje zaczęły na nie zatrudniać ludzi aspirujących do klasy średniej. Na podstawie umów-zleceń i o dzieło pracowali malarze, murarze, roznosiciele czy ochroniarze – nikt nie martwił się, że nie odprowadzają składek na emerytury i na starość zostaną na lodzie. Przekonywano, że to „elastyczna forma zatrudnienia”, dzięki której gospodarka się rozwija. Nikt nie przejmował się też szwaczkami pracującymi na czarno – władze Łodzi szczyciły się, że dzięki temu miasto sobie radzi.

Teraz klasa średnia oburza się na Szwajcarski Bank Narodowy, który pozwolił na skokowy wzrost kursu franka. Około 600 tys. Polaków, którzy wzięli kredyty we frankach, musi płacić raty większe nawet o kilkaset złotych miesięcznie. Nic to, że w poprzednich latach byli uprzywilejowani i płacili o kilkaset złotych mniej niż ci, którzy zdecydowali się na kredyty w złotych.

„Miasteczko Wilanów, prywatne przedszkola, sushi co piątek. A co ważniejsze, ciepły etat na korporacyjnej posadce. Wydawało im się, że są panami świata” – napisał dziennikarz portalu NaTemat.pl. Zasugerował, że młodsze pokolenie zaciera ręce, ciesząc się z wpadki starszych kolegów, z którymi rywalizuje na rynku pracy.

Piotr Kuczyński, analityk firmy Xelion, zaproponował, aby każdy, kto wypowiada się publicznie na ten temat, przyznał się, czy jest zadłużony we frankach. Zakpił w „Wyborczej”: „Kredyty we frankach są najważniejszym problemem dla Polski. Takie wrażenie może odebrać obcokrajowiec, gdyby znał polski i obserwował pilnie to, co pojawia się w naszych mediach i co mówią nasi politycy”.

Ludzie aspirujący do klasy średniej są hałaśliwą i krzykliwą grupą, która skutecznie zabiega o własne interesy i lekceważy problemy innych. W lutym GUS poinformował, że co druga rodzina nie jest w stanie pokryć nagłego wydatku w wysokości 1000 zł i nie stać jej na tygodniowy urlop raz w roku. „Dziennik Łódzki” pisał, że socjolodzy z miejscowego uniwersytetu policzyli, iż więcej mieszkańców Łodzi ma telewizory niż… sedesy. Ale czy to kogoś obchodzi?

Jak uniknąć Rio?

Legendarny opozycjonista Karol Modzelewski stwierdził, że III Rzeczpospolita nie do końca dobrze nam wyszła. W „Tygodniku Powszechnym” wyjaśnił: „Miałem na myśli wielkie nierówności społeczne i zniszczone więzi braterskie. Przebudowa pozostawiła pod kreską, czy za burtą, dużą część społeczeństwa”.

Podobnego zdania jest Chris Niedenthal, słynny fotoreporter, potomek polskich emigrantów wojennych, który wrócił do kraju w 1973 roku, aby dokumentować na zdjęciach PRL: „Wolałem kraj, w którym było mniej w sklepach, panował idiotyczny system, jedni udawali, że pracują, a drudzy, że płacą. Ale ludzie mieli otwarte serca”.

„Społeczeństwo klasy średniej jest prawdopodobnie najbardziej uciążliwą drogą rozwoju ze wszystkich, ale chyba nie ma innej drogi dla tych, którzy chcą się rozwijać” – pisze prof. Domański w swojej książce.

– Kapitalizm nie może istnieć bez klasy średniej. W Europie Zachodniej tworzyła się ona przez stulecia, u nas minęło zaledwie 25 lat. Nasza klasa średnia dopiero bogaci się i zmienia styl życia – mówi Domański.

Jeśli jednak nadal będzie żyć w izolacji od pozostałej części społeczeństwa, to pewnego dnia może się okazać, że nasz kapitalizm – zamiast europejskiego – bardziej przypomina południowoamerykański. Brazylia to także dynamicznie rozwijający się kraj. Ale miasta dzielą się na dwa światy: dzielnice biedy – fawele – oraz ekskluzywne, nowobogackie osiedla zagrodzone murami i bronione przez uzbrojonych po zęby ochroniarzy.

Socjolog Jacek Gądecki: „O wiele ważniejsze od odpowiedzi na pytanie, kim są obecni mieszkańcy osiedli, staje się pytanie o to, kim będą dzieci, które się w takich miejscach wychowały”. Zacytował jedną z matek: „Tu nie ma dużego podwórka, wspólnej przestrzeni, gdzie dzieci czy młodzież mogłaby cokolwiek robić. Myślę, że to pokolenie będzie biedne”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *